poniedziałek, 31 lipca 2023

„Władca Pierścieni” – coś z totalnie innej beczki, choć mało kto o tym wie ;)


    Gdzieś między wierszami można było już o tym przeczytać, a teraz oficjalnie - oprócz romansów, moim drugim, ulubionym gatunkiem literackim było od zawsze fantasy. Może kiedyś nawet bardziej niż dziś… Kochałam baśnie, bajki i to, co nierzeczywiste, więc książki o elfach? Czarodziejach? To było coś w sam raz dla młodszej wersji mnie. Dziś bardziej tęsknię za idealną rzeczywistością niż nierzeczywistym pięknem, stąd w moich rękach więcej powieści romantycznych, ale mam też sentyment do kilu pozycji, o których czasem coś wspomnę.

    „Władcę Pierścieni” (org. The Lord of the Rings) J.R.R.Tolkiena znają chyba wszyscy. NIE! Nie twierdzę, że wszyscy czytali książki z tej serii, jednak w dzisiejszych czasach większość ludzi wie, że coś takiego istnieje. Może sprawił to film Petera Jacksona z 20011 roku, a może fakt że swoisty wstęp do „Władcy Pierścieni” – „Hobbit” był lekturą w szkole podstawowej. Dlaczego „swoisty” wstęp a nie po prostu wstęp? Już wyjaśniam, gdy Tolkien pisał „Hobbita” była to zakończona całość a nie wstęp do czegokolwiek. Autor dopiero później postanowił, głównie za namową wydawcy, na bazie świata z tej książki zbudować coś większego. „Hobbit” nie miał być wstępem do niczego i później, w serii „Władca Pierścieni” pojawia się kilka niezgodności między „wstępem” a „właściwą trylogią”. W tym miejscu warto jeszcze zaznaczyć, że nie przypadkowo „Hobbit” był lekturą w szkole podstawowej. Tolkien pisał tę powieść jako książkę dla dzieci. Gdy zaś zaczął pracę nad „Władcą pierścieni”, postanowił zmienić grupę odbiorców i wycelował w dorosłych miłośników fantasy.

    Przypuszczam, że osoby, które nie czytały „Władcy Pierścieni”, ale oglądały film sądzą, że trylogia Tolkiena jest w jakimś stopniu romansem. Otóż nie. Nie jest. O miłości głównego bohatera Aragorna (tzn. jednego z głównych bohaterów) i pięknej elfki Arweny możemy się dowiedzieć mimochodem. Ten wątek w powieściach jest zupełnie nieistotny, choć inaczej to wyglądało w filmie. Arwena i Aragorn byli w filmie jakby postaciami wyciętymi z romansu. W książkach? Wątku miłosnego można było nawet nie zauważyć.

    Choć dziwnie się czuję pisząc takie rzeczy przy tak znanym dziele, dla porządku pokrótce przedstawię realia i fabułę.

    Trudno umiejscowić akcję w czasie i przestrzeni, ponieważ Tolkien stworzył wszystko na potrzeby powieści, jednak pokusiłabym się o porównanie do rozwoju technologicznego sprzed jakichś 150 lat. Mamy pochodnie, kamienne zamki, drewniane chałupy, wozy drabiniaste, podróżuje się konno, rządzą królowie. Do tego wątek fantasy, czyli oprócz ludzi mamy jeszcze elfów, krasnoludów, niziołków, entów i czarodziejów, którzy są dla mnie trochę jak skrzyżowanie elfa z człowiekiem. Przyroda jest niesamowita. To, co dobre jest piękne, to co złe brzydkie.

    „Władca Pierścieni” składa się z trzech tomów i jest typowym przykładem serii, w której kolejność czytania nie tylko ma znaczenie, ale jeszcze jedynie przeczytanie całości sprawi, że historia będzie miała sens. Idąc po kolei mamy „Drużynę Pierścienia”, „Dwie wieże” i „Powrót Króla”. Choć jako główny bohater często wymieniany jest niziołek Frodo Baggins, jak dla mnie nie można mówić o jednym głównym bohaterze we „Władcy”. Mamy tu ich więcej. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że głównymi bohaterami, oprócz Frodo rzecz jasna, są ponadto wspomniany wyżej Aragorn oraz Czarodziej Gandalf. Pozostałych bohaterów można uznać za drugoplanowych, jednak dla mnie ta trójka powinna być uznana za postaci równie ważne. Niestety, Tolkien nie wyznaczył żadnego głównego bohatera-kobiety, ale to nie przeszkadza, bo jak już wspomniałam, trylogia nie jest romansem i nawet nie jest do niego zbliżona.

    Ponieważ nie będę pisała osobno recenzji książki „Hobbit”, chciałabym dla porządku przytoczyć, o czym tutaj mowa. Choć „Hobbit” świetnie by sobie poradził bez żadnej kontynuacji, „Władca Pierścieni” opiera się na nim. Od razu wyjaśnię, jeśli oglądaliście film „Hobbit”, a dokładniej jego trzy części… to śpieszę donieść, że jest on tylko adaptacją powieści. W żadnym razie nie jest to ekranizacja. Książka „Hobbit” jest prostsza, spójna, ciekawa, zabawna, wciągająca i niesie za sobą wiele wspaniałych wartości. Dlatego słusznie, według mnie, znalazła się przed laty w kanonie lektur szkolnych (nie mam pojęcia, czy jest tam nadal). Tytułowy niziołek, to oczywiście Billbo Baggins, wuj Froda z „Władcy”. Jest prostym, majętnym hobbitem, który nieoczekiwanie nawet dla siebie, za sprawą Czarodzieja Gandalfa, który ma w tym własny, nikomu nieznany cel, staje się częścią wyprawy i dołącza do trzynastu krasnoludów z Thorinem Dębową Tarczą na czele. Ruszają w podróż ku Samotnej Górze, gdzie niegdyś miał siedzibę krasnoludzki Król spod góry a teraz jego wnuk, Thorin, stara się odzyskać dawne królestwo, wyrywając je ze szponów groźnego smoka Smauga. To jest fabuła powieści i nie ma wiele wspólnego z fabułą „Władcy Pierścieni”. Oczywiście realia są takie same, świat ten sam, istoty, które go zamieszkują również. W „Hobbicie” pojawia się jeden mały epizod, gdy Billbo w trakcie niefortunnej przygody w górach zostaje sam, bez swoich towarzyszy podróży i odnajduje pierścień. Ów pierścień jest oczywiście czarodziejski i daje panu Bagginsowi moc niewidzialności. W tej historii nie ma on żadnego innego znaczenia…

    A później Tolkien pisze „Władcę Pierścieni” i okazuje się, że pierścień o tak prostym przeznaczeniu w „Hobbicie”, we „Władcy” jest czymś znacznie więcej. Jest pierścieniem władzy i nośnikiem czystego zła. Ów prosty, niewinny pierścień, jeśli wróci na palec swojego stwórcy – Saurona, może zawładnąć całym światem, wyniszczyć „dobre” rasy i okryć świat mrokiem. Aby tak się nie stało jest tylko jeden ratunek. Trzeba pierścień zniszczyć….


    Kochani, więcej nie będę pisać, bo mój post to nie jest streszczenie książki/książek, ale w pewnym sensie oddanie hołdu wyjątkowemu dziełu J.R.R. Tolkiena. To nie jest typowa recenzja, bo nie jestem pewna, czy tak wyjątkowe książki podlegają pod takie same prawa, jak np. romanse, o których zwykle piszę. ;) Ale nie oznacza to, że nie mogę mieć kilku uwag krytycznych. Od razu powiem, nie mam żadnych uwag do „Hobbita”, absolutnie żadnych. Natomiast „Władca Pierścieni”, który jest naprawdę wspaniałym utworem literackim, nie uchronił się od kilku wad. Po pierwsze zbyt długie, nawet jak na trylogię, wyprowadzenie akcji. „Drużyna Pierścienia”, czyli pierwszy tom, jest po prostu przegadana. Dłuży się i czytelnik tylko czeka, kiedy się w końcu coś zacznie dziać. Absolutnie nie spodziewałam się tego po przeczytaniu „Hobbita” i byłam nieco zawiedziona, że „Władca Pierścieni” nie utrzymuje jakości prowadzenia akcji. Ponadto we „Władcy” są sceny zupełnie zbędne, niewnoszące nic do treści. Dialogi bywają ciężkawe. Niby taki był zamysł, aby oddać powagę czasów, ale np. „Hobbit” miał te same realia, a nic takiego nie miało w nim miejsca. Trochę nielogiczne jest też przejście od „pierścienia”, który dawał tylko niewidzialność, do takiego, który może „zniszczyć świat”. Ponadto „Władca Pierścieni” nie ma już w sobie lekkości „Hobbita” i brak mi tego delikatnego humoru, który również dostrzegałam w powieści o Billbo. Frodo, jak dla mnie nie jest już tak pasjonującą postacią, choć nie jest również tak… hmm… mało rozgarniętym mrukiem jak ten z filmu ;).

    I ciekawostka… filmy - adaptacje „Władcy Pierścieni” są bardziej wyważone niż powieść. Ucięto tu sporo tego, co męczyło mnie w książkach, czyli np. pompatyczną atmosferę i ciężkie dialogi. Natomiast w „Hobbicie”, jako że powstawał po „Władcy” a nie przed, mamy sporo zmian w drugą stronę. Dodano sceny, których w książce nie było, zmieniono fabułę, dodano ideologię, dodano postaci. I tu już nie jestem pewna, czy mi taka zmiana odpowiada. Innymi słowy? Z ciężkim sercem od trylogii Tolkiena wolę trylogię Petera Jacksona. Ale z całą pewnością, od trzech części filmowego „Hobbita” wolę „Hobbita” Tolkiena.


    Mam nadzieję, że nie zszokowałam Was i nie zanudziłam tą zmianą scenerii. Następna recenzja będzie już dotyczyć romansu i już zacieram ręce, aby ją napisać.


Ściskam i pozdrawiam

Sil



1W 2001 roku do kin trafiła pierwsza część, kolejne w latach 2002 i 2003.



fot. Sil


piątek, 28 lipca 2023

Recenzja inaczej, czyli dlaczego wciąż mam jeszcze aplikację Chapters, choć już prawie z niej nie korzystam…


    672 dni. Dokładnie tyle minęło, od momentu, gdy zainstalowałam sobie w drodze swoistej desperacji aplikację Chapters na telefonie. Mam ją do dziś, choć w międzyczasie zdążyłam już zmienić sam telefon. Obecnie, po przerwie, znów mam chwilę, aby tam co jakiś czas zajrzeć i pomyślałam, że warto byłoby wspomnieć na moim blogu o czymś, co jest wielce niedoskonałe, ale co zrobiło mi w pewnym momencie życia ogromną przysługę.

    W pierwszej zrecenzowanej na read2sleep.pl książce („Bossman” od Vi Keeland) wspomniałam, jak to się stało, że wróciłam do czytania. Ponieważ jednak jest to ściśle związane z aplikacją, o której w drodze wyjątku, chciałabym tu opowiedzieć, odrobinę się powtórzę. Byłam wówczas bardzo wyczerpaną mamą przedszkolaka i niemowlaka, i desperacko pragnęłam czegoś innego, jakiejś odskoczni od codzienności. Któregoś dnia, gdy przez ponad godzinę usypiałam przy piersi mojego malucha a jednocześnie próbowałam czymś zająć myśli, wyświetliła mi się na telefonie reklama aplikacji Chapters. Nie był to pierwszy raz, gdy widziałam tę reklamę i choć zwykle szybko ją pomijałam, zdążyłam się zorientować, że to jakaś aplikacja do czytania jakichś tam romantycznych opowiadań dla dorosłych i to z obrazkami :D Tak wtedy o tym myślałam. Tamtego wieczoru pomyślałam sobie a co mi tam, spróbuję popatrzyć na te historie przed zaśnięciem. Zaczęłam od „Szefa” i tak mnie ta historia wciągnęła, że nawet zakupiłam jakiś pakiet diamentów czy coś. Od razu wspomnę, że nie miałam czasu wgłębiać się w aplikację, nie wiedziałam, skąd się bierze pieniądze na premiowane wybory i nie wiedziałam również, że większość historii tam to po prostu adaptacje znanych, głównie amerykańskich powieści. Polska wersja Chapters nie była wówczas bardzo rozwinięta, więc zakończonych opowiadań było nie za dużo. W kilka dni miałam już ukończone wszystkie. Któregoś dnia ktoś napisał w komentarzu, że czytał oryginał i był lepszy i zaczęłam się zastanawiać, o co chodzi? Jaki oryginał? Czy mowa o oryginale w języku angielskim czy co? W końcu zauważyłam, że jedna z użytkowniczek napisała, że poleca sięgnąć po powieść „Bossman” Vi Keeland, bo na tej podstawie powstał „Szef”. Tak się zaczęło. Wyszukałam jeden, później drugi e-book w oryginale. Przerzuciłam się też na trochę na angielskojęzyczną wersję aplikacji, bo po przeprowadzonym śledztwie udało mi się ustalić, skąd niektórzy użytkownicy wiedzą, ile jest rozdziałów i o czym są historie, które przecież dopiero na wersji polskiej się zaczęły. Wtedy też odkryłam, że czytanie po angielsku idzie mi nadspodziewanie dobrze i po chwili, nawet nie szukałam już e-booków z tłumaczeniem. Teraz, jak mam do wyboru przetłumaczoną książkę lub angielski oryginał, wybieram to drugie. Jeszcze dla porządku wspomnę, że nie stałam się molem książkowym dzięki aplikacji Chapters. Co to to nie, ale to właśnie Chapters mi o tym przypomniało. I to właśnie dzięki tej aplikacji zrozumiałam, że warto poświęcić trochę snu, aby zrobić coś dla siebie, a skoro nowoczesna technologia pozwala na czytanie książek w telefonie to nawet ja powinnam dać radę.


    Nie będę tu reklamować ani odradzać aplikacji. Nie będę również tłumaczyć, jak dokładnie działa. Napiszę jednak w punktach, co wg mnie jest zaletą, a co wadą tej „gry”.


Zalety:

- sporo historii do czytania, utworzonych na podstawie powieści, które w języku polskim są niedostępne;

- efekt wizualny, fakt, że można sobie wybrać wygląd bohaterów, którzy normalnie w książkach są dokładnie opisani;

- łatwa dostępność aplikacji, która generalnie może być nawet całkowicie darmowa;

- można od razu pod daną historią wdać się w dyskusję o niej w komentarzach;

- częściowy wpływ na fabułę po stronie użytkownika.


Wady:

- adaptacje powieści są niestety najczęściej mocno spłycone w stosunku do oryginału, część problemów z fabuły jest odrzucana, przez co czasem historia wydaje się infantylna czy nawet groteskowa lub bywa niezrozumiała dla czytelnika;

- jeśli ktoś chce mieć „prawdziwy” wpływ na fabułę musi albo się uzbroić w cierpliwość i nazbierać odpowiednią ilość „diamentów” do płacenia za wybory premium, albo zakupić dość drogie pakiety, inaczej musi stawiać na wybory „darmowe”, które najczęściej są irytujące, infantylne, nielogiczne lub niesmaczne;

- często wybory premium (za diamenty) nie są tak naprawdę żadnym bonusem do fabuły, a jej normalnym tokiem, zaś wybory podstawowe to po prostu psucie fabuły z oryginalnej powieści;

- nie można stworzyć póki co swojego awatara jako postaci w grze, tylko trzeba wybrać jakąś postać z kilku zaproponowanych na początku danej historii;

- wiele historii zawiera błędy, zgłaszanie do supportu czasem pomaga, a czasem dostaje się tylko automatyczną odpowiedź, że sprawdzą, ale błędów nikt nie poprawia. Zależy od jakości błędu, oczywiście…

- forum pod opowiadaniami jest bardzo zaspamowane i Chapters nic nie robi w kierunku tego, aby ukrócić takie działania;

- obserwowanie się wzajemne przez użytkowników niewiele daje, niestety nie można nawet wysłać prywatnej wiadomości;

- bieżące historie są bardzo rozwlekane w czasie, więc jak się któraś z opowieści nam spodoba, musimy czekać wiele tygodni, aby ją ukończyć;

- są różni tłumacze i jakość niektórych tłumaczeń na polski jest tak niska, że czasem nie da się tego czytać, inne tłumaczenia są dobre, więc to nie jest kwestia, że Chapters ma taką politykę, aby dialogi były infantylne.


    Wad, szczerze mówiąc jest jeszcze trochę, a przynajmniej w moim odczuciu, ale jak pisałam – nie chcę tej aplikacji ani reklamować, ani jej odradzać. Dla mnie w chwili obecnej Chapters to przede wszystkim inspiracja do poszukiwania nowych powieści w oryginale. Widzę jakąś nową adaptację? Sprawdzam pierwszy lub kilka pierwszych rozdziałów, jeśli uznam, że są interesujące to sprawdzam autora, który najczęściej jest podany we wstępie do danej adaptacji i szukam, czy mogę kupić oryginalny e-book. Jeśli tak, kupuję, czytam i nie zawracam już sobie głowy grą. Jeśli nie można kupić powieści w Polsce, a historia mnie zainteresowała, wtedy kończę czytać adaptację w Chapters.


    Dla porządku jeszcze zaznaczę coś, o czym również gdzieś już tam pisałam na read2leep.pl. Większość adaptacji nie umywa się do oryginalnych powieści a jeśli twórcy gry zmieniają fabułę to zwykle na gorszą, nie na ciekawszą, ale bywały wyjątki potwierdzające tę regułę. Czasem też, ale bardzo rzadko, na Chapters mamy jakiś bonus w postaci „dodatkowej” historii bohaterów, np. ślub, choć w książce ślubu jeszcze (?) nie było czy też jak w przypadku książki „All the wrong places” na Chapters PL znane jako „Póki los nas nie połączy” poznajemy historię bohaterów z przeszłości.


    Ja zawsze będę wdzięczna twórcom gry, że pokazali mi, iż nawet ja mogę znów czytać, choć nie mam czasu ani możliwości, aby usiąść gdzieś z książką i dlatego jest wysoce prawdopodobne, że Chapters interactive story mimo wszystko zostanie ze mną na dłużej.


Ściskam i pozdrawiam

Sil




fot. Sil



czwartek, 27 lipca 2023

Lubicie romanse z delikatnym wątkiem kryminalnym? Mam tu coś, co się nada na lato, czyli „Dirty Rich One Night Stand”

 

    Pamiętam moment, gdy zobaczyłam okładkę nowej historii na Chapters (aplikacji z adaptacjami powieści, z której czasem korzystam, choć obecnie w niewielkim stopniu), na której wyglądająca na naprawdę pewną siebie kobieta siedziała za plecami wyglądającego na nie mniej pewnego siebie mężczyzny. Było to już jakiś czas temu. Może rok? Zobaczyłam okładkę, przeczytałam opis i pomyślałam sobie. O! To może być coś ciekawego. Szybko okazało się, że historia „Obrzydliwie bogata przygoda na jedną noc” nie jest dostępna do czytania w języku polskim poza Chapters, ale był to już ten moment, gdy zaczynałam czytać po angielsku, więc gdy faktycznie chaptersowa wersja historii Cat i Reesa sprostała moim oczekiwaniom, sięgnęłam po oryginał. I tu… TOTALNE zaskoczenie. Nie, nie mam na myśli tego, że był to ten rzadki moment, gdy adaptacja z gry Chapters okazała się lepsza niż oryginał. To nie to. Po prostu okazała się całkowicie inna. Wspomniałam, że książka jest z pogranicza kryminału? To pokażę Wam skalę różnic. Otóż mordercą w oryginalnej książce i w adaptacji aplikacji Chapters jest inna osoba! Ponieważ jednak ja piszę opinie na temat oryginałów powieści a nie ich adaptacji, skupmy się na książce.

    Wydana w 2017 roku „Dirty Rich One Night Stand” autorstwa Lisy Renee Jones otwiera serię „Dirty Rich”, która zawiera 9 powieści luźno ze sobą powiązanych. A może tak, jest tu szereg różnych połączeń i niektóre książki z serii są powiązane mocniej, inne słabiej. Generalnie wszystkich nie trzeba czytać, żeby fabuła miała sens, ale mamy tutaj również po prostu powieści o dalszych losach bohaterów z wcześniejszych książek. Jednak można np. zacząć i skończyć na pierwszej powieści i później przeskoczyć do części o dalszych losach i nie musimy czytać wszystkich innych części po drodze, aby wszystko zrozumieć. Ja poprzestałam na dwóch pierwszych tomach z serii, a dlaczego tak się stało powiem później.


    Cat zna światek prawniczy jak mało kto. Była kiedyś jego częścią, zaś jej rodzina jest w nim nadal. Ona jednak bez żalu przerzuciła się z kariery prawniczki na karierę dziennikarki kryminalnej. Choć „bez żalu” to może nie jest najlepsze sformułowanie, bo „żalu” to ma w sobie sporo i to głównie do prawników… Mimo tego jej życie codzienne to śledzenie głośnych spraw kryminalnych, przesiadywanie w sądach i pisanie artykułów ze swoimi poglądami na temat sprawy. Swoją pracę kocha, bo kocha pisanie, stawianie hipotez i odkrywanie prawdy. Oprócz artykułów pisze też książki, które jak do tej pory cieszą się nie mniejszą popularnością niż jej kolumna w gazecie, co daje jej oczywiście niezwykłą satysfakcję, radość itp.

    Cat, choć jest piękną, pewną siebie kobietą, ma lukę w swoim życiu. Po nieudanym związku zamyka się na miłość i postanawia, że zostanie singielką, dla której miłością będzie kariera zawodowa. Ale nagle jej spokój i silna wola zostają wystawione na ciężką próbę, gdy na drodze Cat staje ktoś wyjątkowo kuszący i odrobinę zakazany. A czyż nie od zawsze wiadomo, że zakazany owoc kusi najbardziej?


    Reese Summer to topowy prawnik, który szczyci się tym, że nigdy nie broni człowieka, co do którego ma choć cień wątpliwości, że jest winny zarzucanej mu zbrodni. Swoje życie podporządkowuje karierze i właściwie nic innego go poza nią nie interesuje. Potrzeby ciała? Nie ma problemu. Pewność siebie i fakt, że Reese to mężczyzna przystojny i arogancki sprawia, że nie brakuje mu cielesnych uniesień. Kobiety lgną do niego jak muchy do lepu. Mimo to w Reesie jest pewna samotność, może nawet wewnętrzna, głęboko skrywana potrzeba miłości. Gdy więc spotyka na swojej drodze piękną, pewną siebie Cat, która rzuca mu wyzwanie niemal od pierwszego zgorszonego spojrzenia, jego serce drga mocniej. Ale jest jeden problem. Cat to dziennikarka. A jeśli jest coś, czego Reese naprawdę nienawidzi, to dziennikarze.


    Ok, mamy rys bohaterów. A teraz fabuła. Otóż fabuła jest... dobra. Tempo rozwoju, tak akcji, jak i bohaterów? W porządku. Tempo rozwoju uczuć między Cat i Reesem? Właściwie nie ma się czego czepić. Jest chwilowa wrogość na początku, jest nieporozumienie, ale bez niepotrzebnej dramy, więc tu również ok. Jest pasja i namiętność, jest konflikt interesów, co dodaje pikanterii. Dlaczego więc nie daję tu samych ochów i achów? Bo w pewnym momencie zaczęło się robić nudnawo. Wątek kryminalny, na który liczyłam, bo dałoby mi to coś nowego, został potraktowany bardzo po macoszemu. On tam był, owszem, ale spłycony, okrojony i nieskończenie przewidywalny. Gdyby nie to, że wcześniej czytałam wersję Chaptersową, która skończyła się inaczej, dosłownie nic by mnie tu nie zaskoczyło. Zaskoczona powieścią byłam w pewnym momencie, ale tylko dlatego, że nie spodziewałam się tak dużej rozbieżności między oryginałem a adaptacją.


    I teraz najważniejsze pytanie, czy polecam powieść? Tak, polecam. Język jest prosty, więc można spokojnie czytać po angielsku już na poziomie B1. W internecie można też znaleźć jakieś nieoficjalne tłumaczenia na polski, ale ja z nich nie korzystałam, więc nie znam jakości. Powieść, pomimo że wątek kryminalny był mocno okrojony, jest przede wszystkim romansem, a ta część została napisana z należytym szacunkiem dla gatunku ;) Romans jest płomienny, interesujący i prawdopodobny. Książka będzie idealna tak na letnie czytanie na leżaczku, jak i na długie jesienne wieczory a w kontekście innych książek, które ostatnimi czasy trafiały w moje ręce mogę stwierdzić, że powieść „Dirty Rich One Night Stand” to naprawdę dobry wybór.


    Jak obiecałam, na zakończenie chciałam wspomnieć o tym, dlaczego zaprzestałam czytania serii po drugim tomie. Prosta sprawa – drugi tom mnie zawiódł i zniechęcił do czytania. Fabuła była nudnawa a bohaterowie wg mnie podejmowali nielogiczne działania. Ale o tym innym razem. Np. wtedy, gdy najdzie mnie ochota na recenzowanie „Dirty Rich Cinderella Story”


Ściskam i pozdrawiam

Sil






fot. Sil



środa, 26 lipca 2023

Tak niewiele...

    Czasem to naprawdę jest prostsze niż nam się wydaje. Czasem wystarczyłaby dosłownie jedna czynność i nasze życie wyglądałoby inaczej. Ba! Często wiemy to doskonale i mimo wszystko świadomie rezygnujemy z wykonania kroku nad przepaścią naszych problemów. Jest on w zasięgu naszych możliwości, jest na wyciagnięcie dłoni. Tuż, tuż! Jednak nasze decyzje mają konsekwencje nie tylko dla nas i co wtedy? Jeden mędrzec powie Ci, że tym razem trzeba zadbać o siebie, bo kto inny o Ciebie zadba, jeśli nie Ty? Inny odpowie, ale czy można zbudować szczęście na nieszczęściu innych? I tkwimy dalej patrząc na tę wąską, acz głęboką szczelinę, której nie przekraczamy z wyboru, bo wiemy, że coś, co dla nas oznaczałoby początek nowego, pewnie lepszego życia, niekoniecznie jest osiągalne dla innych. Przejdziemy, zostawimy ich w tyle, zostawimy problemy w dole? Jak to zrobić zachowując spokój ducha? Wstrzymujemy się więc, by nie spadli w otchłań ci, co za nami. Zaś ludzi, którzy zdobyli się na ten krok, którzy nie patrząc za siebie, poszli dalej, tak często oceniamy surowo...

    Świat nie jest prosty. Nieważne, co mówią inni. Każdy ma własną prawdę, każdy własną ścieżkę... Ale na tych ścieżkach niekoniecznie jesteśmy sami. Trzeba więc wybrać a decyzja nie będzie łatwa, nawet jeśli tak wydaje się w tej chwili, konsekwencje Twych czynów nie znikną.

    Więc myślisz, że może lepiej, gdy nie dokonasz wyboru? Mylisz się, bo wyboru dokonujesz zawsze.

    Nawet jeśli Twoim wyborem jest to, żeby los zdecydował za Ciebie. 

    Sil


fot. Sil



wtorek, 25 lipca 2023

"Need Me" Tessy Bailey - może być, ale tylko tyle…

 

    Wydane w 2015 roku „Need Me” jest drugą, środkową częścią serii „A Broke and Beautiful Novel” popularnej autorki amerykańskich romansów Tessy Bailey. Przeczytałam ją już jakiś czas temu i ostatnim razem, gdy sprawdzałam nie było polskiego wydania. I szczerze mówiąc trochę się nie dziwię, bo jakość tej powieści, jak zresztą i całej serii, pozostawia trochę do życzenia, ale nie aż tyle, żebym nie mogła o niej tu wspomnieć.

    Tessa Bailey była mi wcześniej znana z innych powieści, nawet recenzowałam już na read2sleep.pl coś od tej autorki (sprawdźcie w spisie postów ;)) i, choć książki autorki nigdy nie stanowiły dla mnie jakiegoś przełomowego dzieła, to jednak seria „A Broke and Beautiful Novel” nieco mnie zawiodła. Po prostu z opisu wydawała mi się trochę ciekawsza. Dla porządku zaznaczę, że każda z książek to właściwie osobna historia i nie trzeba czytać ich w kolejności. Dlatego do recenzji wybrałam nie tę, która otwierała cykl, zaś tę, od której lekturę zaczęłam.

    Honey jest ambitną studentką, mądrą, z aspiracjami. Jest też ładną i dzielną dziewczyną. Żeby pójść na studia i w przyszłości zostać lekarką, musiała nieco poczekać, ale w końcu udało jej się wyjechać z rodzinnej farmy i zacząć życie, o jakim marzyła. Wszystko idzie po jej myśli, znajduje świetne mieszkanie za rozsądną cenę, cudowne współlokatorki. Jest też zachwycona studiami aż do momentu, gdy odkrywa, że mężczyzna który na dłużej właśnie przykuł jej uwagę jest jej profesorem. Oczywiście, choć nie brzmi to zbyt rozsądnie, Honey nie jest z tych, którzy chowają głowę w piasek i wcale nie zamierza od razu rezygnować z dobrze zapowiadającej się znajomości. Niestety pomimo wyraźnej chemii, jej profesor jest innego zdania.

    Ben to mężczyzna z aspiracjami. Profesor literatury, którym został z miłości do książek i, który cieszy się, że do wszystkiego udało mu się dojść samemu. Póki co ma niewielkie mieszkanko, ale nie dba o to, pomimo wyraźnej dezaprobaty jego majętnej matki. Jest szczęśliwy i uważa, że póki ma swoją wymarzoną posadę na uczelni a do tego stały dostęp do książek, niczego więcej mu nie potrzeba. Aż do momentu, gdy któregoś dnia zaczyna czytać prace jednej ze swych studentek. Jest zakochany w ich autorce jeszcze zanim ją poznaje, a gdy odkrywa, że ów studentką jest kobieta, która przyciągnęła jego uwagę na dłużej? Czyż nie brzmi to jak wygrana na romantycznej loterii? Niestety, jest jeden problem. Ben nosi w sobie pewną traumę związaną z ojcem i tym, jak rozpadła się ich rodzina. Szybko dostrzega analogię. Musi więc zrobić wszystko, by nie złamać swojego życia tak, jak zrobił to jego ojciec. Czy jednak uda mu się tego dokonać nie łamiąc przy tym czegoś innego? Np. serca ;)

    Brzmi fajnie? Tak też stwierdziłam, gdy zaczynałam czytać tę powieść. Recenzje były niezłe, opis powieści mnie zachęcał. Ale ostatecznie zawiodłam się, bo książka była napisana nieco mniej interesująco niż sobie to wyobrażałam. W dodatku „sielankowa” część na rodzinnej farmie Honey również mnie trochę zawiodła. Po prostu mi nie pasowała i już. Pojawiło się też trochę niepotrzebnej dramy tu i ówdzie, co dla mnie najczęściej jest sporym minusem. Owszem problemy tak, ale muszą być bardziej logiczne.

    Z zalet. To poprawny romans fajny do jednorazowego przeczytania. Nieskomplikowany język zachęca do czytania w oryginale. Jest to też pierwsza powieść o tematyce romansu nauczyciel-studentka, która do tej pory trafiła w moje ręce. Były inne o relacjach z konfliktem moralno-etycznym w tle, ale akurat nie takim, więc dla mnie jest to coś nowego. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że powieści z podobną relacją jest więcej, ale póki co na inną tego typu nie trafiłam.

    I najważniejsze pytanie: czy polecam? Ani tak, ani nie. Nie jest tak dobra, żebym z czystym sumieniem mogła tę książkę polecić, ale nie jest również tak zła, żebym stanowczo odradziła. Jeśli ktoś lubi romanse i określenie „poprawny” wystarczy, aby po jakiś sięgnąć, to nie widzę przeszkód ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil



niedziela, 23 lipca 2023

Wybrałam kolejną książkę do recenzji, ale... Wiersz

 Wybrałam wczoraj w nocy kolejną książkę do recenzji. Miałam tę recenzję napisać dziś, gdy moje własne dzieci plus moi goście pójdą spać. Teraz otworzyłam komputer, usiadłam i... nie mam siły :) Jedyne, na co siłę mam zawsze to wiersze, które kipią ze mnie odkąd pamiętam. Wystarczy zebrać, zapisać. One istnieją niezależnie od wszystkiego. Więc na recenzję zapraszam jutro lub pojutrze, w zależności od tego, jak się wszystko ułoży a tymczasem Wiersz. Dosłownie. Sic!


Wiersz


Nie posiada definicji, a jednak je piszą
Z wnętrza kipi, nie z głowy
Jest uderzeniem serca lub drganiem duszy
Dla niektórych nie ma sensu
Dla innych jest wszystkim


Wiersz, który kiedyś przeczytałam w szkole
I ten, który piszę niekoniecznie ciałem
Zawsze ze mną
Zawsze tutaj, pod podszewką
Tuż pod skórą
I w źrenicy
Nigdy dalej


Jest ratunkiem, gdy rany rozdrapane
Jest wierną kopią szczęścia i miłości
Wiersz zawsze we mnie
Jest poezją niepodzielną

Czasem jest wstydem
Częściej bólem i łzą

Zawsze mną


Sil


fot. Sil


czwartek, 20 lipca 2023

Czego (oprócz niektórych kategorii... ;)) nie lubię w książkach cudzych i własnych, czyli moja największa wada jako "pisarki" ;)

Drodzy Czytelnicy! 

Macie czasem tak, że sięgacie po książkę, zaczynacie ją czytać z entuzjazmem, kilka pierwszych rozdziałów jest super, nie możecie się doczekać, co dalej a później... Boom! Koniec i zastanawiacie się, co się nagle stało z fabułą? Jak do tego wszystkiego doszło? Dlaczego już nastał koniec, tak nagły, tak niespodziewany i tak... słaby? Mnie się to zdarzyło kilka razy. Bywało już tak, że im dalej w las nie znajdowałam coraz "więcej drzew", ale nagle okazywało się, że trafiałam na poletko z uciętymi pniakami. Ktoś wyciął ten nieszczęsny las a ja usilnie zastanawiałam się, dlaczego? 

Pamiętacie recenzję „Bad Romance” Jen McLaughlin? To jest dobry przykład książki, która mogłaby być znacznie lepsza, gdyby pod koniec autorce wyraźnie nie znudziło się pisanie. Podaję akurat ten przykład, bo w treści recenzji już pisałam o nieciekawym zakończeniu, ale tak naprawdę z podobną sytuacją spotykam się częściej. Zawsze zastanawiam się w takich chwilach, dlaczego tak się stało? Co sprawiło, że w nieźle zapowiadającej się powieści, po osiągnięciu punktu kulminacyjnego nastąpiło nagłe zatrzymanie, czy też po prostu zamiast pięknego wyprowadzenia z akcji, mamy jakby historię w nieco rozwiniętych punktach. I wiecie co? Przyszło mi do głowy, że sama pisząc opowiadania (tak, te moje amatorskie opowiadanka, którymi dzieliłam się przed laty na blogach i od czasu do czasu dzielę się też tutaj), nieraz opuszczam moje historie zbyt pospiesznie. Może po prostu profesjonalni autorzy mają podobny problem do mnie i to nie jest brak pomysłu na drugą połowę książki, ale... znudzenie się starą historią?  Bo "już bym tak bardzo chciała/chciał przejść do realizacji nowego pomysłu a tu jeszcze stary nieukończony!"  

U mnie to wygląda tak, że jeden mały zapalnik w postaci jakiegoś wydarzenia, słowa, sytuacji z autobusu itp. i nagle w mojej głowie tworzy się cała nowa historia, którą chciałabym napisać. Najczęściej nie mam możliwości, żeby zabrać się za to od razu, więc na ile mogę,  zapisuję tylko w punktach pomysł, czasem plan opowiadania, czasem tylko opisuję bohaterów... i tak zostawiam na lepsze czasy. 

Znacznie rzadziej bywa, że z wielkim zapałem zabieram się za pisanie niemal w momencie powstania pomysłu. Piszę jeden, dwa rozdziały i... muszę przerwać, bo dogania mnie szara rzeczywistość i to całe tak zwane Życie. Nie oznacza to jednak, że przestaję o danej historii myśleć. O nie! Przez dłuższą chwilę żyje ona w mojej głowie jakby swoim własnym życiem. Bohaterowie się rozwijają, przeżywają przygody, wzloty, upadki a na końcu dochodzą do miejsca, w którym zwykle w powieściach pojawia się napis "The end". W takim momencie jestem pełna nadziei, że skoro w głowie mam już ukończoną opowieść, to zaraz zasiądę do komputera, napiszę raz dwa i będzie "O WOW". I wiecie co? Znów to Życie. Okazuje się, że na pisanie mogę poświęcić dziennie nie więcej niż określone x minut. Robię to, ale z coraz mniejszym entuzjazmem, bo nie mam czasu, ale również, bo w głowie najczęściej mam już nowy pomysł, a przecież TAMTA historia i tak już jest stara i ukończona, więc po co sobie zawracać nią głowę? Zgroza, nie? :P 

Na prośbę jednej z moich dawnych, Kochanych Czytelniczek, przeglądałam ostatnio swoje stare opowiadanka, by czymś się z Nią podzielić, aby mogła powspominać sobie stare, dobre czasy. Tak, te moje nieszczęsne starocie sprzed 11-13 lat. Odkryłam, że te opowiadania, które miałam ukończone w krótkim czasie są ciekawsze. Te, które pisałam dłużej, w końcu traciły rozpęd i widać było, że piszę z coraz większym trudem. Ale był tu pewien wyjątek - opowiadanie dość długie, bo składające się aż z trzech części. Ono, choć najdłuższe jakie napisałam, było doprowadzane mniej więcej do końca w podobnej jakości. Analizowałam to i zauważyłam, że tę historię pisałam z przerwami przez prawie dwa lata. Wracałam do niej co parę miesięcy i zaczynałam z nowym entuzjazmem. W efekcie miałam kilka świeżych startów, co pozwoliło utrzymać jakość na podobnym poziomie. No, może jakość stylistyczna nie była utrzymana na podobnym poziomie, bo z każdym "nowym startem", mój styl był nieco lepszy (całe szczęście, że to poszło w tę stronę :P). Więc może to jest ratunek i autorzy, którzy zaczynają się nudzić swoją historią lub, po prostu mają chwilowy przesyt, powinni sobie zrobić dłuższą przerwę? Pojechać na urlop lub wziąć się za coś innego? Choć przypuszczam, że nie u każdego to zadziała. Szczerze mówiąc, oprócz tej jednej trzyczęściowej historii, nie sprawdzałam, jakby to wyglądało u mnie, gdybym pisała opowiadania z dłuższymi przerwami. Gdy przestałam publikować na blogach, przestałam też pisać sensu stricto. Zapisywałam tylko pomysł, aby mieć go ewentualnie na lepsze czasy. Poza tym nie zawracałam sobie głowy fizycznym zapisaniem opowiadania. Po co? W głowie opowieść też można ukończyć, jeśli jest i tak tylko dla mnie, prawda?

A teraz trochę odwrócimy sytuację, bo jest jeszcze jedna sprawa, która w książkach bardzo mnie denerwuje. Tym razem już nie w moich ;). Czasem czytam, czytam i czytam i nie mogę się wciągnąć, bo autor dla odmiany podaje zbyt dużo informacji a co za tym idzie, niepotrzebnie rozwleka fabułę. Jak to mówią promotorzy, gdy pisze się swoją prace magisterską, wstęp musi być zwarty, ciekawy i musi dawać czytającemu ogląd, czego się może spodziewać dalej. Ta zasada najwyraźniej sprawdza się również w powieściach. Jeżeli autorka/autor zbyt długo chcą mnie wprowadzać w fabułę, zdarza się, że znudzę się na tyle, że już nie dotrwam do kulminacji. W ten sposób można przegapić wiele naprawdę fajnych powieści. Taki właśnie miałam problem z Penelope Ward, której romansów już kilka tutaj recenzowałam. Penelope, choć ma niezły styl i ciekawe historie, często zbyt rozwlekała początek. W efekcie rezygnowałam z czytania jej dzieł. Gdy jednak się przełamałam i zaczęłam zaciskać zęby przez pierwsze parę rozdziałów, później było już znacznie lepiej. 

Ostatnia rzecz, o której chciałabym wspomnieć, a której nie lubię w (cudzych) książkach to fakt, że czasami u autorów/autorek, którzy już osiągnęli sukces i piszą kolejne dzieła z danej serii, mam nieodparte wrażenie, że pomysłu brak, ale kasę trzeba zarobić, więc coś tam trzeba wyskrobać. Dostajemy więc do wyboru - książkę, która zawiera mniej więcej to samo, co poprzednie z serii ze zmianami wyłącznie kosmetycznymi/niezbędnymi, albo książkę, którą autor sztucznie urozmaica wątkami pobocznymi bez żadnego sensu. W tym drugim przypadku zaczęłam się nawet zastanawiać, czy niektórym pisarzom wydawnictwa nie płacą od ilości znaków... Nie podam tu przykładów, bo nie chciałabym nikogo obrazić ;) Choć zawsze ciśnie mi się na usta jedno, konkretne polskie nazwisko.

A Wy czego nie lubicie w książkach? Macie ochotę się ze mną podzielić swoimi doświadczeniami? Zapraszam do komentowania lub do przesłania mi wiadomości prywatnej. 

Ściskam i pozdrawiam

Sil



wtorek, 18 lipca 2023

Krótka informacja techniczna

Drodzy Czytelnicy, 

aby uporządkować nieco treść na  blogu, starałam się do niedawna przenieść swoją twórczość poetycką na Instagram. Jako bonus do Read To Sleep starałam się prowadzić równocześnie profil publiczny na Insta, gdzie wrzucałam wiersz w opisie do zdjęcia, z którym mi się ów wiersz kojarzył. Niestety, po rozmowie z kilkoma osobami okazało się, że nawet nie miały pojęcia, iż w opisie do fotografii jest wiersz, bo oglądały tylko zdjęcie. Cóż, fajnie, skoro jak można przeczytać na blogu Kim jest Sil? fotografika/fotografia (jak zwał tak zwał 😜) to też moja pasja, ale jednak nie o to mi chodziło. Dlatego póki co zakończyłam "działalność poetycką" na Instagramie i moja twórczość wróciła tutaj. Instagram sobie oczywiście zostawiam, ale wracam do tego, co było wcześniej, czyli jak mnie nachodzi ochota to wrzucam jakieś tam zdjęcie z jakimś tam opisem. Na Instagramie można mnie obserwować, jak wiadomo nie od dziś, pod pseudonimem p.silentia. ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil


Coś, co w sumie nie było złe i do poczytania po angielsku, czyli historia bogatego, genialnego naukowca i pracującej dziewczyny…

 

    Wydana w 2018 roku powieść „The Billionaire’s Wake-up-call Girl” Anniki Martin to druga odsłona serii Miliarderów z Manhattanu (org. Billionaires of Manhattan). Jednak choć dla odmiany zaczęłam swoje recenzje po kolei i zdążyłam Wam już opowiedzieć o pierwszej części tej serii (Most Eligible Billionaire”) to muszę przyznać, że pierwszą książką, którą przeczytałam od Anniki była włanie ta o dziewczynie-budziku ;)

    Seria „Billionaires of Manhattan” to kilka książek powiązanych ze sobą dość luźno. Najczęściej książki łączy po prostu to, że bohaterki/bohaterowie się znają i/lub przyjaźnią. Poza tym nic nie stoi na przeszkodzie, aby po opisie wybrać tę część, która nam się najbardziej podoba. W żadnym wypadku nie trzeba ich czytać w określonej kolejności. Nie trzeba też przeczytać wszystkich.

    Opowieść o Lizzie i Theo podpowiedziała mi moja aplikacja do zakupu e-booków. Na podstawie moich wcześniejszych wyborów uznano, że mi się spodoba, ale ja nie byłam przekonana. Okładka słabo do mnie przemówiła, bo jak na mój gust okładki całej serii są troszkę groteskowe, jednak, gdy przeczytałam opis uznałam, okay. Zaryzykuję. Kochani, nie powiem, że żałuję, iż kupiłam tę książkę – lekka, łatwa, zabawna, język poprawny i na tyle prosty, żebym nie musiała się męczyć czytając po angielsku, ale od razu uczciwie też powiem, że była jedna postać, która mnie wybitnie irytowała przez całą powieść a w pewnym momencie nawet zaczęłam się zastanawiać, czy czytać dalej. Tak, przez tę drugoplanową postać o mało co nie porzuciłam lektury. Myślę, że kreując charakter postaci warto też zachować jakiś umiar, bo ryzykuje się utratą czytelnika. Ok, wiem, że to był negatywny charakter, ale LUDZIE! Dajcie żyć ;). Ostatecznie jakoś zacisnęłam zęby i ruszyłam dalej z fabułą, jednak pozostał mi taki niesmak do końca książki, że nawet fajne zakończenie nie było w stanie go zetrzeć całkowicie.

    A teraz troszkę o bohaterach. Lizzie to fajna, młoda, pracowita, inteligentna dziewczyna, której życie wywinęło numer i z dobrze prosperującej bizneswomen zepchnęło na skraj bankructwa. Oczywiście Lizzie nie z tych, które usiądą i będą płakać nad swoim losem lub będą czekać na księcia z bajki, który je uratuje. Wręcz przeciwnie, bo akurat w tym a nie innym położeniu dziewczyna znalazła się właśnie dlatego, że myślała, iż spotkała swojego księcia… Nie wdając się w szczegóły o tym, co jej dało kopa w cztery litery, Lizzie opracowuje plan, jak wrócić do gry. Jest taka możliwość, gdyż w pewnej ogromnej, świetnie prosperującej firmie poszukują człowieka, który powali na kolana tak zarząd, jak i klientów, nową genialną strategią marketingową. Lizzie nie wątpi, że da radę. Podpisuje kontrakt i pracuje w pocie czoła czekając na swój bonus, który pozwoli jej stanąć na nogi i odzyskać własne życie. Niestety okazuje się, że jak to w życiu, to wszystko nie jest takie proste, jak sądziła. Po pierwsze jest ta irytująca szefowa, o której wspominałam powyżej, a po drugie szef wszystkich szefów nie jest wiele lepszy… Tylko, że Lizzie to nie jest kobieta, która chowa głowę w piasek, gdy jest ciężko. Wręcz przeciwnie, potrafi tupnąć nóżką, gdy zachodzi taka potrzeba, czym nieoczekiwanie przyciąga uwagę naszego Li.

    Theo, główny bohater, to też ciekawa postać. Oprócz tego, że zbudował niesamowite przedsiębiorstwo, które ma piękną misję, jest to naukowiec, pracoholik, ale też całkiem przystojny mężczyzna. Mało kobiet jest się w stanie przekonać, jaki jest naprawdę, gdyż traktują go raczej jako groźne bożyszcze niż obiekt pożądania, ale to nie oznacza, że nikt nie dostrzega wyjątkowości bohatera. O nie, Theo ma swoje specjalne miejsce w sercach wszystkich pracownic. Zwykle, co prawda traktuje je bardzo oschle i wymaga pracy na najwyższych obrotach. Aż nadchodzi taki czas, gdy na jego drodze staje bardzo, ale to bardzo krnąbrna Lizzie. Co jest w tej kobiecie, że burzy jego spokój? Nie umie powiedzieć. Fakt jest taki, że wystawia jego pracoholiczne życie na poważną próbę.

    Moi drodzy, Annika Martin nie robi tajemnicy z faktu, że jej romanse są pisane z humorem i przymrużeniem oka i, jeżeli tak do nich podejdziemy, nie będzie się czego przyczepić. To nie są dzieła na literackiego Nobla, ale z całą pewnością nadają się na letni wypoczynek. Lubię książki Anniki, bo nie wsadzają mnie na emocjonalną huśtawkę i nie ronię nad nimi rzewnych łez (jak do tej pory przynajmniej…). Nie mają w sobie niczego odkrywczego, ale tu nie o to chodzi. Dlatego polecam opowieść o naukowcu i jego żeńskim budziku, nawet jeśli Wasze i moje życie mogłoby się bez tej angielskojęzycznej powieści obejść.



Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil




poniedziałek, 17 lipca 2023

Zbyt wiele

czasem jesień życia
zaczyna się w środku lata
i czasem zbyt gorąco
by to zauważyć
gdy nagle chłód ogarnie zgarbione ramiona
zaskoczenie
kiedy to wszystko się mogło wydarzyć?
gdzie się podziali piękni kochankowie?
albo gdzie zniknęli moi przyjaciele?
chciałabym po prostu móc żyć pełnią życia
lecz wiesz, mój świecie, czasem to zbyt wiele
 
Sil


fot. Sil


niedziela, 16 lipca 2023

Co sprawia, że sięgam po daną książkę...

Kochani,

dziś jeszcze nie kolejna recenzja, bo muszę w tym temacie coś przemyśleć, ale chciałabym napisać refleksję na temat, który podsunęła mi pisarka Małgorzata Czapczyńska. Autorka niedawno wydała swój pierwszy romans "Kochankowie z deszczu" i, gdy tylko go przeczytam, oczywiście podzielę się wrażeniami, ale tym razem nie o tym ja... Zaraz po premierze tej książki, na swoim oficjalnym profilu facebookowym pisarka zapytała, co sprawia, że wybieramy akurat tę książkę a nie inną. Wtedy nie odpisałam, bo wówczas byłabym w stanie napisać tylko "przede wszystkim musi być e-book..." Wolałam więc zastanowić się głębiej nad odpowiedzią, zanim jej udzielę. Niestety post szybko mi zniknął i ostatecznie nie odpowiedziałam wcale. Robię to więc dopiero teraz i nie w takiej formie, jak pierwotnie zamierzałam ;)

Kochani, jak wielokrotnie pisałam, żebym mogła coś przeczytać to obecnie musi mieć to coś formę elektroniczną. Nie mam innej możliwości niż czytać na telefonie, więc jeśli nie ma ebooka to książka odpada.

Druga sprawa, z pewnych przyczyn czytam tylko romanse. Coś już na ten temat pisałam, ale wyjaśnię, że nie chodzi o to, iż uważam ten gatunek za jedyny słuszny. Z jednej strony w dzisiejszych czasach naprawdę trudno o dobry romans, więc poniekąd jest tu jakieś wyzwanie dla pisarza... Ale nie dlatego sięgam akurat po tego typu literaturę piękną. Po prostu ma ona w moim życiu zaspokoić konkretną potrzebę - ciepła, miłości i nadziei na lepsze jutro. Czy jest to romans pisany w okolicznościach realistycznych, historycznych czy fantasy to już ma dla mnie mniejsze znaczenie. Także wiek bohaterów nie jest już dla mnie taki ważny, bo czy będą oni mieć po 18 czy 50 lat, romans może być dojrzały lub infantylny. 

Co dalej? Okładka. Owszem OKŁADKA, bo z jakiegoś powodu muszę spojrzeć na daną pozycję. Jeśli nie zatrzymam na niej dłużej wzroku to nie będę miała szansy przeczytać nawet tytułu. Czytam te książki, które sama wybiorę a nie, które ktoś mi podaruje, więc siłą rzeczy coś musi przyciągnąć mój wzrok.

Autor - jeżeli coś danego autora przypadło mi do gustu to z dużym prawdopodobieństwem sięgnę również po inne pozycje od tego pisarza. 

Polecenie innych? Też, ale rzadziej, bo zdarzało mi się na tym przejechać. Wolę sama budować swoją opinię na temat danej książki. Nie oznacza to, że nie czytam recenzji, bo je czytam, ale nawet najgorsze opinie nie powstrzymają mnie przed sięgnięciem po powieść, jeśli coś zainteresuje mnie w opisie. 

Tak, opis też jest ważny. To, co autor/wydawca sam chce powiedzieć o powieści ma dla mnie duże znaczenie. W recenzjach czasem wspominam, że opis nie zgadzał się z treścią książki i jest to dla mnie zawsze spory zawód. Generalnie chcę czytać o tym, co przedstawiono mi na okładce, bo jest to jeden z powodów, dla którego sięgnęłam po książkę.

Często czytam też książki, które na podstawie moich wcześniejszych wyborów proponuje mi moja aplikacja do zakupu i czytania ebooków. Tu jest bardzo różnie. Czasem trafią, czasem nie. A może inaczej. W temat zwykle trafiają, z jakością wykonania jest już znacznie gorzej.

Ostatnim, co jest dla mnie ważne przy wyborze powieści to... czy ma szczęśliwe zakończenie ;) Tak, do dziś zdarza mi się najpierw przeczytać epilog, aby to sprawdzić... Teraz oczywiście mam już autorów, którym ufam na tyle, że nie muszę tego robić, ale czasem i tu można się rozczarować. Cóż, nie każdy happy end jest happy endem w moim osobistym rozumieniu tego wyrażenia. Poza tym zdarza mi się, że podczas czytania napotkam na tyle złych emocji, że już nawet to szczęśliwe zakończenie nie poprawia mi humoru.

Wiem, że w dzisiejszych czasach czytelnicy rzadko mają czas i ochotę na pisanie komentarzy, ale chętnie poczytałabym również Wasze sposoby na wybór książki. Dajcie znać, jak to u Was wygląda - czy to pod postem, czy w wiadomości prywatnej.

Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil



środa, 12 lipca 2023

Tak chciałabym

Chciałabym wiedzieć, co przyniesie życie
lub chociaż, co przyniosą nadchodzące dni
I jeszcze to, czy będę szczęśliwa?
Czy spełni się to piękne, co czasem się śni...


Tak chciałabym bardzo poznać kroplę jutra
niewielką, tylko w tym, co naprawdę się liczy
Chciałabym tak bardzo tego, co jest niemożliwe
Lub tego, do czego w ciszy dusza krzyczy...

Sil


fot. Sil


poniedziałek, 10 lipca 2023

Ponieważ „Something unexpected” to mam „Letnią propozycję” ;)

 

    Kochani, choć nie da się ukryć, które autorki lubię bardziej, a które mniej, bo, cóż, wystarczy przeczytać kilka z moich recenzji, aby się tego dowiedzieć… to jednak miałam do tej pory zasadę, aby unikać recenzji książek tych samych autorów następujących zaraz po sobie. Ale tak się złożyło, że pisząc kilka dni temu recenzję najnowszej powieści Vi Keeland, odwołałam się do jej dzieła z zeszłego roku i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie wspomniałam na read2sleep.pl słowem o książce „Letnia propozycja”. Cóż, naprawimy tę małą wpadkę :)


    Książka „The Summer proposal” ujrzała światło dzienne jesienią zeszłego roku, ale w naszym pięknym kraju, a co za tym idzie w języku polskim, ukazała się dopiero całkiem niedawno, bo na sam koniec maja 2023 roku. Od razu zaznaczę, że jak to ostatnio bywa, książkę przeczytałam tylko w języku oryginalnym, więc nie wypowiem się na temat tłumaczenia. Mogę jedynie domniemywać, że jak wcześniejsze pozycje od Vi Keeland, tłumaczenie będzie w porządku.

    Powieść "Letnia propozycja", jak to u Vi, z pozoru wydaje się lekka, łatwa i przyjemna, ale w ostatecznym rozrachunku mamy więcej emocji, niż byśmy sobie życzyli. Co jest tu dobrego? Ciekawa fabuła, wspaniały styl, fajni bohaterowie, dobre poczucie humoru. Co jest gorszego? Upór bohaterów, błędne założenia, trochę niepotrzebnej dramy… i odrobinę zbyt dużo przewidywalności.

    Georgia to młoda kobieta sukcesu, która nie potrzebuje księcia z bajki i sama potrafi o siebie zadbać. Obecnie nie chce poważnego związku (nie zdradzę, dlaczego, bo to ważny wątek), chodzi więc tylko lub raczej stara się chodzić... na okazjonalne randki, dla zachowania jako takiej kondycji w pewnych sferach życia. Podczas oczekiwania na przyjście mężczyzny, z którym umówiła się przez znajomą, spotyka kogoś wyjątkowego. Przez chwilę myśli, że tym razem trafiła w dziesiątkę, aż nie pojawia się inny mężczyzna i... niestety, to właśnie z tym się umówiła. Nieco rozczarowana, że wieczór potoczył się tak a nie inaczej, postanawia iść za głosem swojej intuicji i jednak spotkać się z tamtym, który jej randką nie był. Na szczęście nie musi go szukać, bo zostawił dla niej bilet na mecz hokeja, na którym będzie. Problem w tym, że gdy Georgia dociera na miejsce okazuje się, że jej fałszywa randka to nie kibic i nie czeka na nią na trybunach. Max to gwiazda meczu…

    Z pozoru Max jest idealnym mężczyzną i nawet Georgii serce zaczyna bić trochę mocniej. Jednak szybko się okazuje, że i Max nie jest zainteresowany niczym poważnym. W efekcie składa jej propozycję nie do odrzucenia. Ponieważ on niedługo przeprowadza się dość daleko stąd, a jej sytuacja nie pozwala na zaangażowanie się w poważny związek, dlaczego nie wykorzystają czasu, który mu pozostał i nie zbudują relacji z określoną datą końcową? Żadnego przywiązania, żadnego żalu. Po prostu czysta przyjemność aż do końca lata. Brzmi idealne dla takiej dwójki, prawda? Problem w tym, że łatwiej powiedzieć niż zrobić i im więcej czasu spędzają ze sobą, tym bardziej ta data końcowa brzmi jak okrutny żart losu. Tylko o ile Georgia jest już gotowa, aby wyłożyć karty na stół i w pełni zaangażować się w związek z Maxem… on nie chce zmienić reguł w trakcie gry. Pytanie brzmi, dlaczego, skoro Georgia jest pewna, że odwzajemnia jej afekt.

    Kochani to jest romans. Fajny, dobrze napisany romans, ale nic więcej. Nie ma tutaj nic odkrywczego, a wręcz jest troszkę odgrzewanych kotletów. Jest to raczej książka typu „czytam, bo milion innych podobnych mi się podobało” a nie z takich „wow, jakie to odkrywcze”. Jak wspominałam już wcześniej, jest odrobinę przewidywalna i posiada odrobinę za dużo dramy pod koniec, ale nie na tyle dużo, żebym nie mogła jej polecić. Po prostu ja mam trochę przesyt książek o podobnej tematyce. Niemniej jednak, wciąż uważam, że praktycznie każda pozycja od Vi Keeland jest dobrym wyborem dla miłośniczek/miłośników romansów. Styl autorki jest lekki, łatwy i przyjemny, nawet wtedy, gdy pisze o cięższych sprawach. Dlatego sądzę, że książka ta to będzie fajna „Letnia propozycja” ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil



niedziela, 9 lipca 2023

Sukces? Jak to się robi?

Moi Kochani!

    To już nie te czasy, że prowadzę blogów więcej niż mam na nie czasu. Teraz też mam kilka, nie powiem, ale nie jest tak, że są poukładane tematycznie i, szczerze mówiąc, nie każdemu z nich poświęcam odpowiednio dużo uwagi. Nie mam, jak to bywało kiedyś, osobnego bloga do opowiadań zwykłych, do opowiadań typu fan fiction jakiegoś tam rodzaju i osobnego na jakieś inne fan fiction. Ba, nie mam nawet osobnego bloga do poezji czy refleksji. Ale wiecie co? Nie szkodzi, bo na tym blogu, moim ukochanym read2sleep.pl, zawsze znajdzie się miejsce na coś nowego. Przecież chodzi tu o czytanie - nie tylko książek, które sama przeczytałam i polecam lub nie, ale też o czytanie tego, co wyjdzie spod moich palców w szerszym znaczeniu. Dlatego macie tutaj, oprócz recenzji oczywiście, moje wiersze czy krótsze lub dłuższe opowiadania. Ale są też refleksje. Bywały na temat autorów (Pamiętacie post o Penelope Ward? Jeśli nie to zajrzyjcie do spisu postów po prawej...), pisałam o tym, czego szukam w książkach. Pisałam również na temat reputacji i związanego z nią ryzyka w dobie Internetu. A teraz chciałabym napisać o czymś, o czym pewnie na jakimś etapie życia marzył każdy z nas. SUKCES. Dlaczego niektórzy go odnoszą bez wysiłku lub z wysiłkiem, zaś inni nie (nieważne, jak ciężko pracują, po prostu nic z tego i już).

Nie mam na tak postawione pytanie złotej odpowiedzi, bo gdybym ją miała to, sami wiecie... 😉 Ale czasem o tym myślę, gdy nie mogę zasnąć lub coś w moim życiu wyjątkowo mnie wkurzy. I wtedy przypomina mi się, jak moja mama zaprowadziła mnie jako młodą dziewczynę na konsultacje do pewnej pani psycholog (nie to, że któraś z nas miała na to szczególną ochotę ;)). Miałam wtedy jakieś 17-18 lat, czy coś koło tego, ale choć było to dawno temu, zapamiętałam z wizyty kilka rzeczy. Przede wszystkim w ten sposób się dowiedziałam, że nie da się rozwiązać swoich problemów cudzymi rękami oraz, że jest coś naprawdę ważnego w drodze do osiągnięcia sukcesu. Wiara w siebie. Nie, nie chodzi mi o wyuczone próby przed lustrem i sztuczne wmawianie sobie "Dasz radę!", "Jesteś najlepszy/najlepsza!". Nie wiem, może to też komuś pomoże, jednak tu chodzi o coś innego. O głębokie, wewnętrzne, ba! może nawet wrodzone przekonanie, że jest się super. Jakkolwiek to nie brzmi... 😅 I może Was zdziwi lub rozśmieszy, skąd te **pare lat temu doszłam do takiego wniosku, ale i tak o tym napiszę. Przeczytajcie króciutki fragment mojej rozmowy z panią psycholog

Psycholożka: To jak tam ci idzie w szkole i poza szkołą? Masz chłopaka?
Ja: W szkole ok, ale chłopaka nie mam i raczej nie będę mieć?
Psycholożka: Dlaczego?
Ja: Bo nie jestem zbyt ładna. HaHa!
Psycholożka: Kochana, nie te dziewczyny mają chłopaków, które są ładne, ale te, które myślą, że są.

To brzmiało mniej więcej tak i był to krótki fragment bardzo długiej rozmowy, ale myślę, że już wiecie, o co mi chodzi, prawda? Zaczęłam się nad tym zastanawiać już wtedy, ale wtedy jeszcze chyba nie byłam w stanie wyciągnąć odpowiednich wniosków. Owszem, próbowałam pracować nad sobą za pomocą autosugestii, gdzie przekonywałam samą siebie, że jestem taka super i w ogóle, a jednak nie do końca to działało. No może w przypadku posiadania chłopaka podziałało, ale akurat to najmniej mnie interesowało wbrew pozorom 😜 Jednak inne sfery życia były jakby nie do naprawienia. Nie uwierzyłam, że gdzieś mogę osiągnąć sukces. Nie było tego po prostu we mnie. Zaś później, o zgrozo!, przestało mi zależeć... (Cóż, może i w tym tkwi haczyk?) 

Kończąc. Więc to tyle? Wrodzona wiara w siebie i sukces gotowy? Ktoś myśli, że jest super piękny - boom! Zostaje modelką/modelem! Ktoś myśli "ależ jestem mądry!" - boom! doktorat gotowy. Ktoś inny myśli "ależ mam super talent pisarski!" i... no tu w większości przypadków tylko biedne BOOM! 😂 Co sądzicie? Ja osobiście dziś zastanawiam się jeszcze, co jest miarą sukcesu i jak określić, czy ktoś go osiągnął czy nie? Czy miarą jest sława? Pieniądze? Zazdrość sąsiadów? 😜 A może po prostu samozadowolenie/szczęście? 

A czy Wy, macie swoją receptę na sukces? Dajcie znać w komentarzach :)

Ściskam i pozdrawiam

Sil




sobota, 8 lipca 2023

AntyNadzieja

niepostrzeżenie przychodzi i dusi
czasem, gdy tylko zamykasz oczy
tym, co niemożliwe wabi i kusi
gdy szybko zaśniesz o świcie zaskoczy


czasami jest mocnym uściskiem i bólem
czasami tylko uroczym westchnieniem
niepostrzeżenie staje się myśli twych królem
i nowym, podstępnym się staje pragnieniem


nadzieja, która na końcu umiera
a co jeśli jest tylko drzazgą w twoim oku?
to przez nią tak często życie doskwiera
to ona cię więzi przytrzymując w dołku


bez niej nie ma niczego - złego i dobrego
tylko samo życie bez szarpania serca
nadzieja jak trucizna nie jest dla każdego
lecz jak trucizna każdego powoli uśmierca

Sil


fot. Sil


środa, 5 lipca 2023

Rozpęd

wrzaski
spod kół iskry, kamienie
po szynach
po szybach
rozchodzi się drżenie
rozpędzona nadzieją
na wielkie spełnienie
przeważnie
poważnie
spoglądam przed siebie
nieistotna ta chwila
pęd rozpędzony
spod kół piachy i pyły
metal rozżarzony
kurz rzuca swój czar
na mgłę i na deszcze
czekałam nie raz
i wciąż czekam jeszcze
lecz już to zmęczenie
wyścigi, rydwany
powoli nie dla mnie
rozpęd zatrzymany


Sil


fot. Sil


wtorek, 4 lipca 2023

Z ciężkim sercem (nomen omen), ale już sama nie wiem, co myśleć, czyli w dzień po premierze najnowszej powieści Vi Keeland


    2 lipca moja ulubiona aplikacja do zakupu oraz czytania e-booków poinformowała mnie, że mogę kupić w przedsprzedaży najnowszą powieść Vi Keeland. Chyba już wszyscy wiedzą zatem, że jest to jedna z moich ulubionych autorek... 3 lipca (tak, wczoraj) otrzymałam informację, że moje zamówienia jest gotowe. Cóż, to pewnie wyjaśnia dlaczego nie spałam do 2 w nocy 4 lipca... ;) W ten właśnie sposób w moje ręce trafiło „Something Unexpected”, które oczywiście jeszcze nie jest dostępne w języku polskim, ale pewnie za kilka miesięcy ta drobna niedogodność zostanie naprawiona i pojawi się oficjalne polskie wydanie. Jednak to mnie już nie będzie interesować i to nie dlatego, że ostatnio wolę czytać powieści w języku oryginalnym, ale niestety z ciężkim sercem muszę przyznać, że z pewnych przyczyn historia Nory i Becka nie będzie raczej czytana przeze mnie po raz drugi.

    Tak, jak już się Wam skarżyłam kilka postów temu, ostatnio nie mogłam natrafić na żadną dobrą powieść. Każda, po którą sięgnęłam w ostatnich miesiącach, w jakiś sposób mnie zawiodła. Czasem był to nadmiar dramy, a ja nie znoszę dramy w nadmiarze. Czasem źle zakwalifikowany gatunek literacki, jak ten nieszczęsny milioner psychopata. Bywali też zbyt płascy bohaterowie czy, dla odmiany, akcja bez żadnych emocji. Czasem język był tak prosty, że odpowiedni bardziej do podwórkowych romansów nastolatków niż dla literatury pięknej… Były też inne powody, ale przyczyna, dla której dwa razy się zastanowię, zanim polecę "Coś nieoczekiwanego" (w wolnym tłumaczeniu) jest zupełnie inna. Ta książka jest po prostu za ciężka, przeładowana emocjonalnie i do tego... niestety jest odgrzewanym kotletem.

    Powiem szczerze, że gdy przeczytałam opis na okładce, byłam mocno zaciekawiona i, gdyby powieść została utrzymana w tym klimacie, właśnie czytalibyście tu same ochy i achy! Brzmiało super, jak lekki i wesoły romans, idealny na lato i leżaczek. Pisząc w naprawdę dużym uproszczeniu, z opisu na okładce wynikało, że świetny, ale nieco zbyt poważny Beck jest wściekły na swoją babcię, która wraz z okropnie szaloną przyjaciółką wyrusza w podróż pełną przygód. Przypadkowo okazuje się, że tą przyjaciółką jest seksbomba, z którą o mało co Beck nie przeżył gorącej przygody na jedną noc. Oczywiście, gdy odkrywa, kim jest Nora okazuje się, że jednak się nie znoszą, ale i nie przestają się pragnąć. Przeżywają mnóstwo fajnych przygód, jest namiętnie, zabawnie, ciekawie itp. Niestety, ten opis jest zachęcający (oczywiście przy założeniu, że ktoś chce przeczytać fajny, zabawny romans), ale jednocześnie zupełnie nie oddaje treści książki...

    Powieść jest głęboka, ale nie jestem pewna, czy w dobrym tego słowa znaczeniu, bo czasem miałam wrażenie, że zaraz utonę. Jest typowym wyciskaczem łez i to niezależnie od rodzaju zakończenie. Jest w niej wiele pięknych przesłań, ale tak ciężkich, że aż głowa boli od tego ciężaru. I niestety jest znów, podkreślam, znów o strasznych, okropnych problemach zdrowotnych. Czy pisząc "Letnią propozycję", czyli swoją zeszłoroczną powieść, Vi Keeland pobiła jakiś rekord sprzedaży, że znów pisze coś w tym stylu? Może jakaś mała przerwa emocjonalna dla nas, wiernych Czytelników? Może bardziej coś jak w opisie na okładce? To przecież nie zawsze musi być coś, co jest głębsze od emocjonalnej studni!

    Podsumowując. Oczywiście, książka technicznie bez zarzutu. Nawet jednego. Akcja spójna, ciekawa, wciągająca. Bohaterowie cud miód i orzeszki – Nora piękna, ale nie przeidealizowana, odważna, z charakterem, ciekawą pasją itp. a Beck to prawdziwy, fajny, opiekuńczy facet. Tajemnice intrygujące, choć muszę się przyznać, że niestety wszystko przewidziałam, praktycznie w 100 % (może w 99... ;)), więc tu minus. Wciąż wolę jak mnie powieść czymś zaskakuje. Nie ma tego autoplagiatu, którego spodziewałabym się przy odgrzewaniu kotletów. Raczej dobra powieść na dany temat niż autoplagiat, więc za to plus. A jednak nie jestem pewna, czy polecać tę pozycję. Jeśli czytaliście "The summer proposal" (Letnią propozycję) i chcecie więcej tego typu książek to tak, polecam. Jeśli chcecie czegoś, co wyciśnie z Was tyle emocji, że ło-mój-Boże, też polecam. Jeśli jednak liczycie na czysty letni relaks przy dobrej książce, ale nie takiej, która Was emocjonalnie przygniecie, z ciężkim sercem nie mogę polecić. Wgniotłoby Was w leżak ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil 


Najpopularniejsze posty :)