sobota, 31 grudnia 2022

Dziś przed nami wyjątkowy wieczór, nawet dla tych, którzy jak ja mają w planach tyko czytanie i spanie ;) Dlatego przedstawiam Wam moje 7 życzeń

 

Siedem życzeń


Po pierwsze, być szczęśliwym, nieważne dlaczego

Po drugie nie mieć zmartwień, nie żałować niczego

Po trzecie nigdy nie zapomnieć o niczym, co ważne

Po czwarte wszystkie czyny mieć dobre i rozważne

Po piąte kochać szczerze tak sercem, jak i ciałem

Po szóste mieć wspomnienia ciepłe i wspaniałe

Po siódme mieć w sobie piękne sny i marzenia

i wierzyć, że nasze życie ma cel i sens istnienia



Mam nadzieję, że w nadchodzącym Nowym 2023 Roku, każdy z nas odnajdzie własną drogę. Tego Wam i sobie życzę.


Ściskam i pozdrawiam

Sil



piątek, 30 grudnia 2022

„Kusząc ochroniarza” ładna powieść, ale bez fajerwerków nawet, jeśli zbliża się Sylwester ;)

      Wydane w 2014 roku „Tempting the Bodyguard” Jennifer L. Armentrout (do niedawna znanej pod pseudonimem J. Lynn) to dobra opowieść, ale daleko jej do arcydzieła. Jako trzecia część serii „Gamble Brothers” może po prostu jest najsłabsza, jednak na razie się nie przekonam, bo pierwszych dwóch historii jeszcze nie miałam czasu przeczytać. Mam na liście „to read”, jednak nie na tej priorytetowej ;)

    Alana ma naprawdę interesującą pracę. Ratuje celebrytów przed opinią publiczną. Do wykonania zawodu potrzebuje nie tylko ciętego języka, dużej wyobraźni i stalowych nerwów, ale również wiedzy, zaangażowania, pasji i czegoś, co można określić jako balansowania na granicy wtrącania się w nie swoje sprawy. Alana musi to robić, aby być skuteczną i ostatecznie jej klienci są bardzo zadowoleni z usług. Gdy jednak do Alany zaczynają przychodzić listy z pogróżkami, kobieta wie, że komuś musiała wyjątkowo mocno zajść za skórę. Musi zwrócić się o pomoc do specjalisty, problem w tym, że jedyny ochroniarz, którego zna i ceni, nie pała do niej sympatią, jako brat jej dawnego klienta.

    Chandler się nie cacka. Ma zasady, ma potrzeby, ma upodobania. Żyje po swojemu i nie lubi jak ktoś się w to życie wtrąca, jednak gdy do sex klubu, w którym akurat przebywa... wpada nagle pewna irytująca, acz piękna specjalistka od PR, która już dawno zaszła mu za skórę, wie, że nie może tej sprawy tak sobie zostawić. Osobiście nie wierzy, że coś tej kobiecie zagraża, bo niby czemu tak miałoby być? Żyje w takim świecie, że stalkerzy to normalna sprawa. Ale jednak może się myli? Może powinien zająć się Alaną, dać się zatrudnić jako ochroniarz? Tylko, że wówczas działałby wbrew zasadzie, którą sam narzucił tak sobie, jak i pracownikom swojej firmy. Nie przyjmujemy na klientów nikogo, z kim chcielibyśmy uprawiać sex…

    „Kusząc ochroniarza” to całkiem zgrabna powieść i wbrew pozorom nie ocieka seksem. Jest trochę namiętności, ale nie na tyle, by pomylić tę pozycję (nomen omen :P) z erotykiem. Jest interesujący wątek para kryminalny, choć wg mnie troszkę zbyt oczywisty, aby uznać go za prawdziwy bonus. Fajnie prowadzona jest fabuła, gdyż miło się ogląda, jak powolutku bohaterowie zmieniają o sobie zdanie, dojrzewają do przyjaźni i sympatii. Nie ma tutaj nic szczególnego, ale też nic bardzo śmieciowego. Ot, kolejna powieść do zaliczenia i zapomnienia ;)

    Książka nie posiada wydania po polsku. Można próbować czytać ją w polskiej wersji aplikacji Chapters, choć jest tam dopiero w trakcie publikowania i niestety jakości takiej sobie. Bywały gorsze adaptacje, ale bywały też znacznie lepsze. Ja, jak zawsze, polecam sięgnąć po oryginał.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil






czwartek, 29 grudnia 2022

Naprawdę dobra książka, nad którą można też trochę pomyśleć, czyli „Rock Hard” by Nalini Singh

 

    Wydana w 2015 roku, ale niestety nie w Polsce, pozycja „Rock hard” zaskoczyła mnie pod naprawdę wieloma względami. Już na wstępie napiszę, że jeśli nie przeszkadza Wam czytanie e-booków, to jest łatwo dostępny w internecie e-book z nieoficjalnym i dość dobrym polskim tłumaczeniem do przeczytania on-line. Ja właśnie tak czytałam, bo niestety nie udało mi się kupić oryginalnego e-booka i jestem mile zaskoczona.

    Nie znałam wcześniej autorki tej pozycji, ale myślę, że wkrótce będę mogła poznać ją lepiej, bo naprawdę jej powieść o byłym sportowcu i szarej myszce wywołała u mnie tyle emocji, iż chyba wystarczy mi ich do końca roku (dobrze, że to za kilka dni ;)).

    Akcja toczy się w Nowej Zelandii i jest to również dla mnie nowość, bo myślałam, że tam się kręci tylko Władcę Pierścieni :P. Książka jest, jak mi się zdaje, drugim tomem jakiejś serii, jednak jeszcze nie zgłębiłam dokładnie jakiej, bo źródła internetowe pokazują dwie różne i musiałabym poświęcić więcej czasu, aby rozgryźć, która ścieżka jest właściwa. Nie mniej jednak, jak w przypadku wielu innych autorów, seria Nalini nie jest taśmociągiem. Z tego, co zrozumiałam z moich ulubionych portali o książkach, jest to po prostu jak zwykle luźno powiązane kilka tomów, świetne do przeczytania również oddzielnie.

    Fabuła jest prowadzona po mistrzowsku. Rozwija się w dobrym tempie, jest ciekawa, zaskakuje, ale nie na tyle, by się cały czas zastanawiać, co i jak. Jest spójna i zrozumiała, więc tu nie ma się czego czepić. Bohaterowie to również ciekawe postaci, są pewną miłą odmianą, bo naprawdę mają osobowości, ale mimo wszystko wpisują się w schemat współczesnego kopciuszka, więc za to maleńki minus.

    A teraz do rzeczy…

    Charlie jest młodą kobietą, która ma jednak w swoim życiorysie kilka smutnych zdarzeń, a oprócz tego niestety również jedną tragedię, której nie życzyłabym nawet wrogowi. Nie mniej jednak jest silną i mądrą dziewczyną, która jakoś sobie poradziła i teraz świadomie prowadzi życie szarej myszki, oddanej swojej pracy i ukochanemu hobby jakim jest pieczenie babeczek ;) W pracy wiedzie się jej dobrze i stabilnie, chociaż jako inteligentna osoba, szybko zauważa, że samej firmie, w której jest zatrudniona, wiedzie się już znacznie gorzej. Nie dziwi jej więc fakt, że zarząd przedsiębiorstwa zatrudnia nowego dyrektora generalnego, który słynie z dwóch rzeczy, jest niesamowicie skuteczny i niesamowicie bezwzględny. A dodatkowo zawsze dostaje to, czego chce.

    Gabriel Bishop nie miał łatwego startu w życiu i jako mały chłopiec przeżył swoje, jednak później jego losy potoczyły się tak dobrze, że naprawdę nie ma powodu narzekać. Wspaniała rodzina, wspaniała kariera w futbolu amerykańskim, wspaniałe inwestycje i to nowe zajęcie, którym jest ratowanie upadających firm i, w którym jest niesamowicie dobry, sprawiają, że jego życie wydaje się pełne, ale jednak czegoś w nim brak. Gdy zaczyna swoje nowe zadanie jako dyrektor generalny dawniej prestiżowej a obecnie upadającej firmy, szybko orientuje się, co to takiego. Okazuje się, że brak w nim pewnej kobiety, która w momencie ich poznania, rzuca w niego zszywaczem. Kobieta, która koniecznie chce być szarą myszką, choć drzemie w niej prawdziwy ogień. Teraz pytanie, jak wydobyć ten ogień z Charlie, żeby rozbłysła niczym wulkan i jak sprawić, żeby ostatecznie była jego…

    Kochani, mam nadzieję, że moje krótkie wprowadzenie wyda się Wam zachęcające, bo szczerze mówiąc, ja w pierwszym odruchu byłam sceptycznie nastawiona do tej powieści. To nie jest po prostu romans, ale książka, która wzbudza wiele emocji i tak, zawiera w sobie trudne momenty. Ale to też pozycja niezwykle zabawna i interesująca. Pokazuje prawdziwą przemianę w życiu bohaterów, ich dojrzewanie, mierzenie się z własnymi problemami. Może nie zaliczyłabym jej do typowych lekkich, łatwych i przyjemnych romansów, ale z całą pewnością do takich, które warto przeczytać.

    I dla porządku, niestety wersja w grze Chapteres, którą zatytułowano „Niegrzeczne interesy” nie oddaje ani trochę uroku powieści. Polecam sięgnąć po oryginał, zwłaszcza, że można znaleźć niezłe tłumaczenie na polski.


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil


środa, 28 grudnia 2022

Wyjątek od reguły, czyli coś, co lepiej mi się czytało w adaptacji niż w oryginale. Poznajmy „Delikwentów z Downright” Lauren Jackson

 

    „Delikwenci z Donwright” to była jedna z pierwszych adaptacji w polskiej wersji aplikacji Chapters, którą przeczytałam. Podobała mi się, aczkolwiek było tam dla mnie trochę zbyt dużo nieścisłości i czasem miałam wrażenie, że opowieść została spłycona. Uznałam ją za fajną historię dla młodszych użytkowników i na jakiś czas zapomniałam o tej pozycji. Jakiś czas później postanowiłam przeczytać oryginał do każdej historii Chapters, która choć trochę mi się podobała. Zaczęłam szukać „Delikwentów”, ale okazało się, że żaden e-book w Polsce nie jest dostępny – ani po polsku, ani po angielsku. Byłam jednak zdeterminowana i w końcu znalazłam oryginał do przeczytania online. Zaczęłam czytać i mało mi oczy nie wyszły z orbit. Narzekałam na adaptację z gry? No to mam oryginał, od którego aż oczy bolą.

    Kochani, kojarzycie film „Młodzi gniewni”? Jest to obecnie już dość stary film, ale dotyczy trudnej młodzieży. Otóż trudna młodzież z „Młodych gniewnych” to nic przy tej z „Delikwentów z Downright”. I wiecie co? Pomijając fakt, że główni bohaterowie nazywali się tak samo, jak w aplikacji, nic innego się nie zgadzało. Fabuła z Chapters a fabuła z powieści to dwie różne historie. O ile tę pierwszą poleciłabym dla ludzi młodych, tę drugą zdecydowanie powinni poczytać bardziej ich rodzice.

    Zastanawiam się, którą wersję fabuły Wam krótko streścić, gdyż są tak różne, iż muszę się na coś zdecydować. Chyba zostanę wierna oryginalnej powieści „Downright Delinquents”, bo to jednak wizja autorki historii a nie twórców aplikacji powinna być uznana za tę właściwą.

    Hayley Larson była normalną nastolatką, może nico zbyt rozrywkową, ale nie odbiegającą mocno od amerykańskiej normy. Miała kochającego ojca i paczkę przyjaciół. Miała chłopaka, najlepszą przyjaciółkę i nagle jej świat wywrócił się do góry nogami, gdy wracając z imprezy natknęła się na przerażającą scenę we własnym domu. Jej ojciec został zamordowany. Hayley „zaopiekowali się” krewni (to pierwsza różnica między powieścią a adaptacją), ale zamiast na kochający dom mogła liczyć tylko na kolejną tragedię w swoim życiu. Po wszystkich swoich przejściach, w których nie uzyskała pomocy, ostatecznie ląduje w szkole-poprawczaku w Downright. Nie jest już wtedy tą samą osobą. Musiała stać się twardsza, dorosnąć szybciej. Choć dopiero za kilka miesięcy miała skończyć 18 lat, już życie dało jej w kość. W Donright nie chce zawierać żadnych przyjaźni, ale okazuje się, że będzie trudno przeżyć tu w pojedynkę. Wkrótce zapoznaje się z innymi rezydentami szkoły. Imprezuje, uczy się i w końcu poznaje chłopaka – Colina. Lokalnego przystojniaka i łobuza, którego boi się nawet jego własna rodzina…

    Historia Chaptersowa była mimo wszystko łatwa do czytania a choć opowiadała o prawdziwych, poważnych problemach, była zabarwiona pozytywnie. Oryginalna powieść to niemal naturalizm. Sceny są brutalne, mało przyjemne, jest wiele drobnej, codziennej przestępczości. Książka pokazuje, że życie jest złe i nie ma w nim wiele nadziei, podczas gdy adaptacja daje wyłącznie nadzieję. Ale mimo wszystko w oryginale powieści jest jakaś głębia, której brakuje w adaptacji. Treść jest trudniejsza, ale mocniej chwyta za serce. Czy jednak poleciłabym z czystym sumieniem do przeczytania? Może rodzicom trudnej młodzieży, ale raczej nie osobom, które liczą na coś łatwego i przyjemnego. Ta książka nie da relaksu, choć czas na jej przeczytanie na pewno nie będzie zmarnowany.

    Ponieważ ta pozycja jest dostępna do czytania online, można próbować użyć tłumaczenia automatycznego. Ja czytałam w oryginale, po angielsku, co też polecam.


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil


wtorek, 27 grudnia 2022

Coś o współczesnym Kopciuszku, czyli „The Penthouse Prince”

 

    The Billionaire Dynasties to seria trzech książek popularnej amerykańskiej autorki Virginii Nelson. Seria pisana była w latach 2015-2018, ale póki co jestem w stanie powiedzieć coś tylko na temat pierwszych dwóch tomów. Po przeczytaniu „Księcia Penthouse” byłam na tyle zachęcona, że sięgnęłam po tom drugi, czyli „The Irish Prince”, ale niestety w drugim przypadku odrobinę się zawiodłam. Dlatego póki co trzeciego, najnowszego tomu „The firstborn Prince” jeszcze nie znam. Nie za bardzo lubię pisać o książkach, które mnie zawiodły, dlatego jeśli pozwolicie, na razie skupię się na tomie pierwszym serii.

    Podobnie, jak w wielu innych przypadkach, seria „Dynastia milionerów” jest ze sobą powiązana bardzo luźno, dlatego nie trzeba czytać wszystkich tomów ani zachowywać kolejności w czytaniu. Można wybrać dowolną część i od niej zacząć. Ja mimo wszystko zaczęłam od początku i, jak wspomniałam, byłam zachęcona.

    Do rzeczy…

    Jeanie Long jest młodą pracownicą Call Center w ogromnej firmie. Do tej pory życie jej nie rozpieszczało, ale nie narzeka. Praca wystarcza jej, aby utrzymać siebie i córkę a to wszystko, co obecnie się dla niej liczy. Gdy więc przyłapuje swojego bezpośredniego przełożonego na niezbyt profesjonalnym zachowaniu, wie już, że jej praca może być zagrożona a na to nie może sobie pozwolić. Przełyka dumę, tłumi strach i rusza w jedyne miejsce, gdzie może liczyć na cud – do biura zarządu. Gdy jednak zamiast rozmowy z szefem wszystkich szefów dostaje od Camdena Jamesa do podpisania kontrakt na udawanie jego narzeczonej, mało nie mdleje z wrażenia ;)

    Camden to pracoholik, który ma jeden cel w życiu – przejąć całkowicie firmę, którą zarządza wraz z ojcem i wynieść ją na wyżyny. To drugie właściwie mu się już udało, ale niestety z tym pierwszym jest pewien problem. Jego ojciec jest człowiekiem staromodnym i nie chce oddać firmy w zarząd synowi, jeśli nie zacznie się zachowywać poważnie. A wg starszego pana Jamsea jedyną oznaką poważnego zachowania to ustatkowanie się przy odpowiedniej kobiecie. Żeby przejąć firmę Camden musiałby się więc ożenić, a jest to problematyczne, skoro chwilę wcześniej przyłapał narzeczoną na publicznej zdradzie. Nie ma złamanego serca, gdyż między nim a jego narzeczoną nie było mowy o uczuciach, ale ucierpiał na tym jego plan oraz być może ego ;) Czuje, że musi wymyślić plan B i nagle plan B wkracza do jego biura sam a ma na imię Jeanie. Camden nie zastanawia się zbyt dłlugo i składa pannie Long propozycję nie do odrzucenia. Kobieta ma udawać jego narzeczoną aż do momentu, gdy wymyśli, jak nakłonić ojca od przekazania mu jego części firmy. A że przy okazji „fałszywa” narzeczona jest atrakcyjna? Cóż, bonusik.

    Kochani, mamy tu do czynienia z fałszywą parą, więc nie jest to temat odkrywczy, ale mimo wszystko książkę czytało się bardzo dobrze. Główna bohaterka była zabawna i słodka zaś główny bohater poważny i atrakcyjny, czyli mieszanka wybuchowa. Podobało mi się, ale jak pisałam, nie było tu niczego odkrywczego. Polecam na jakiś wolny wieczór. Lektura raczej lekka, łatwa i przyjemna, ale bez fajerwerków.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jeszcze się rozkręcam po przerwie świątecznej, więc wiecie... ;) Mam nadzieję, że Wam święta minęły ciepło i radośnie ;)



fot. Sil




sobota, 24 grudnia 2022

Zamiast życzeń "Coś na Święta"


Coś na święta


Czekając aż barszcz uwarzy się na świeżo

Wczoraj czasu nie było na zrobienie wszystkiego

Dzisiaj coś tam jeszcze do zrobienia zostało

Chciałabym już odpocząć, lecz wciąż godzin za mało


Któregoś dnia, lecz nie dzisiaj, być może

zapomnę o wszystkim i wyjadę nad morze

Zapomnę, że podłogi się same nie umyją

nie upieką się ciasta, dziury nie zeszyją


Zapomnę, że ktoś wszystko musi zrobić w domu

Każdy chce świętować - robić nie ma komu

Zapomnę, że nie jestem tylko żoną i mamą

Lecz także kobietą w książkach zakochaną


Która kocha pisać i kocha czytać nocą

Gdy pierwsze gwiazdki, jak dzisiaj, migocą

Każąc już zasiadać na szybko do kolacji

wyczarowanej w przedświątecznej frustracji


I teraz tylko uśmiechnąć się pięknie

przywitać gości, niech serce już zmięknie

I znowu pogrzebać mogę gorzkie żale

że wszyscy chcą świętować, lecz gotować wcale


A teraz jest noc i oczy przymykam

wyobrażam sobie, jak kładę się i znikam

w krainie pełnej baśni, które krążą w mej głowie

napełniając mnie wszystkim, czego mieć nie mogę


Napełniając mnie nadzieją, spokojem i radością

Otulając czule ciepłem i piękną miłością

Bym mogła śnić i marzyć do końca istnienia

czy są właśnie święta, czy ich akurat nie ma




fot. Sil

piątek, 23 grudnia 2022

A na święta nic tak nie ucieszy, jak dobra powieść, czyli krótko o książce „Miłość w zamkniętej kopercie”

    Nie mogłam się oprzeć i raz jeszcze wracam do duetu pisarskiego Vi Keeland i Penelope Ward, ale uwierzcie mi, pozycja „Miłość w zamkniętej kopercie” to naprawdę świetny wybór na ten świąteczny czas.

    Książka została wydana na świecie w 2020 roku zaś w Polsce w 2021 roku, czyli jest naprawdę świeża i naprawdę miła dla oka. Czytając uśmiechałam się wielokrotnie a po lekturze myślałam sobie „oby więcej takich pozycji”.

    Sadie jest dziennikarką w poczytnym magazynie i udziela rad na temat randkowania. Lubi swoją pracę, ale przez jej specyfikę na „prawdziwe” randki zostaje jej niewiele czasu. W momencie, w którym zaczyna się ta historia jest pełnia lata, lecz nagle do redakcji przychodzi list do św. Mikołaja. Sadie, która w okresie świątecznym zajmuje się również kolumną ze świątecznymi życzeniami jest nie tylko zaskoczona, ale gdy odkrywa, co znajduje się w kopercie, również zaintrygowana. Postanawia zabawić się w św. Mikołaja pół roku wcześniej i nagle odkrywa, że posunęła się odrobinę za daleko... Czy odruch serca na list małej dziewczynki zaprowadzi Sadie do katastrofy, czy może gdzieś zupełnie indziej, gdy okaże się, że w końcu przez przypadek pozna nie tylko autorkę listów, ale również jej owdowiałego, młodego tatę…

    Kochani, historia jest pisana w mojej ulubionej pierwszoosobowej narracji. Głównie z perspektywy Sadie, ale znajdziemy też kilka rozdziałów z perspektywy Sebastiana (głównego bohatera). Jest pełna zbiegów okoliczności i sytuacji balansujących na granicy prawdopodobieństwa, ale akurat w tej jednej, konkretnej powieści zupełnie mi to nie przeszkadza. Może dlatego, że mamy tu smaczek związany z magią świąt? Jest to historia z kilku powodów bliska mojemu sercu, dlatego tym bardziej ją polecam.

    Przy okazji… Pamiętacie mój post sprzed paru tygodni o zbiegach okoliczności? Ten „jeż kolczasty” znalazł się właśnie w tej pozycji ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot Sil


czwartek, 22 grudnia 2022

Tracy March i jej „The practice proposal” jako pierwszy i na razie jedyny tytuł z serii „Suddenly Smitten”, który przeczytałam :)

 

    Kochani, dziś chciałam Wam opowiedzieć o dość ciekawym zjawisku, jakim była dla mnie wydana w 2013 roku książka „The practice proposal”. Dlaczego uważam, że to „ciekawe zjawisko”? Bo pomimo faktu, że powieść naprawdę mi się podobała, za nic (póki co) nie byłam w stanie zmusić się do przeczytania kolejnych dwóch części.

    Seria „Suddenly Smitten” była pisana w latach 2013-2015, ale książki nie są ze sobą szczególnie powiązane, przynajmniej nie wg opisów na okładkach. Jak nie trudno się domyślić, powieści nie mają polskich wydań, ale mimo wszystko zachęcam do przeczytania. A przynajmniej do przeczytania pierwszego tomu, który w wolnym tłumaczeniu nosi tytuł „Ćwicząc oświadczyny”. (Uwaga, w aplikacji Chapters jest adaptacja tej powieści w języku polskim i jest zatytułowana „Próbne oświadczyny”, ale żeby była to dobra historia, trzeba sporo na nią wydać, co w moim odczuciu się nie opłaca).

    Jeśli miałabym jakoś zakwalifikować tę pozycję, powiedziałabym że to jeden z romansów sportowców, gdyż głównym bohaterem jest gwiazda bejsbolu oraz córka właścicieli konkurencyjnej drużyny. Oczywiście to przede wszystkim po prostu powieść romantyczna ;)

    A teraz krótko o treści…

    Liza to młoda kobieta, od zawsze związana ze środowiskiem sportowym poprzez fakt, że jej rodzice są właścicielami jednej z czołowych amerykańskich drużyn. Dodatkowo mama Lizy prowadzi organizację charytatywną dla sportowców, której jednym z głównych celów jest promowanie młodzieży poprzez organizowanie ciekawych obozów sportowych dla młodzieży. Liza uwielbia bejsbol, uwielbia też swoją pracę, chociaż nie jest mistrzynią w pozyskiwaniu sponsorów. Woli organizować i działać aktywnie na obozach niż prosić o pieniądze na nie. Sprawia to jej pewien problem, gdyż nie chce być traktowana specjalnie przez to, że jej mama jest właścicielką fundacji, zaś jej bezpośredni przełożony nie jest zbyt zadowolony z jej wyników. Stawia jej ultimatum – albo osiągnie w tym roku swój cel finansowy, albo zostanie odsunięta od organizacji obozów dla młodych sportowców. Liza ma naprawdę ciężki orzech do zgryzienia, co popycha ją w dalszej części książki do niezbyt przemyślanych decyzji… W tym samym czasie mama Lizy zaniepokojona, iż jej córka nie jest szczęśliwa po tragicznej śmierci swojego ukochanego, postanawia, że „wyśle” Lizę na charytatywną randkę z gwiazdą bejsbolu a jednocześnie młodzieńczą „miłością” Lizy – Colem Collinsem. Liza nie ma najmniejszej ochoty wrócić do randkowania, jednak ostatecznie daje się namówić mamie ze względu na szczytny cel tej niekomfortowej dla niej sytuacji.

    Cole Collins to typowy młody celebryta, który korzysta ze swoich pięciu minut na szczycie ile tylko się da. Szaleje z drużyną, imprezuje i umawia się z fankami na krótkie przygody itp. Gdy jednak okazuje się, że jego kontrakt na następny sezon jest zagrożony przez to, jak się prowadzi, daje się namówić swojemu agentowi na udział w akcji charytatywnej, w której będzie licytowana randka z nim w roli głównej. Początkowo nie zamierza traktować tej sytuacji zbyt poważnie aż do momentu, gdy dowiaduje się, kto będzie jego randką. Gdy okazuje się, że będzie to Liza, jego znajoma z nastoletnich czasów, postanawia się postarać nieco bardziej. Czy romantyczna randka na farmie nad jeziorem skradnie serce Lizy? Czy zaiskrzy? I co zrobi Liza, gdy okaże się, że rozwój tej znajomości jest ważniejszy dla Cola niż sądziła?

    Moi Drodzy „The practice proposal” to książka, która zaskoczyła mnie pod kilkoma względami. Skrywa mnóstwo tajemnic sprzed lat, które wychodzą na jaw powolutku podczas rozwoju fabuły. Fabuła, nawiasem mówiąc, była prowadzona po mistrzowsku. Rozwijała się w odpowiednim tempie i to tu to tam bywała dla czytelnika zaskakująca. Naprawdę fajna, relaksująca pozycja i dobrze się czytało pomimo obcego języka. Z całą pewnością polecam. Osobiście nie sprawdzałam, czy jest do przeczytania online z tłumaczeniem automatycznym na polski, ale jakby co warto poszukać lub sięgnąć po angielski oryginał.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil



środa, 21 grudnia 2022

Jak tu nie tracić kontroli, gdy w grę wchodzi miłość, czyli „Losing Control” znanej nam już autorki Niny Croft


    Nina Croft, znana czytelnikom mojego bloga z serii Things To Do Before You Die, której krótką recenzję dodałam zaledwie kilka dni temu, jest autorką wielu innych bestselerowych powieści romantycznych. Książka, o której dziś chciałam opowiedzieć, pochodzi z serii Babysitting a Billionaire, pisanej w latach 2013-2014. Tym razem zajmę się pierwszą pozycją z serii, czyli książką „Losing Control”.

    Zastanawiałam się, jak najlepiej skatalogować tę pozycję. Jest tu coś o relacji pracodawca-pracownik, jest były żołnierz, mamy tutaj kategorię „od przyjaciół do kochanków”, ale nie jestem pewna, co uznałabym tu za najważniejsze. Może to właśnie wyróżnia tę książkę? Nie jest łatwa do klasyfikacji, oczywiście poza faktem, że jest to romans ;)

    A teraz do rzeczy…

    Kim wreszcie stanęła na nogi. Po nieudanym małżeństwie, w które weszła jeszcze jako młoda dziewczyna, a które okazało się jej zgubą, w końcu nabiera pewności siebie. Nie ma wątpliwości, że wiele zawdzięcza swojemu przyjacielowi a następnie pracodawcy – Jakowi, który wspierał ją od samego początku. Pomógł Kim uwierzyć znów w siebie, dał jej pracę, opiekę i wsparcie, dzięki czemu znów mogła zaufać. Niestety nie na tyle, by wejść w kolejny związek. Kim panicznie boi się związków i odkąd udało jej się rozwieść, obiecuje sobie, że słowo „małżeństwo” zniknie z jej osobistego słownika. Jednak chciałaby wrócić do gry jako kobieta. Praca w męskim środowisku w firmie ochroniarskiej jej przyjaciela nie sprzyja kobiecości, nie ma też czasu na randki. Gdy jednak Kim decyduje się na flirt z nowo zatrudnionym agentem, jej przyjaciel Jake postanawia wkroczyć do akcji. Chcesz randek, doceniania twojej urody, seksu? „Jestem do usług” – mówi Jake. Tylko czy Kim zdecyduje się przekroczyć tę magiczną granicę przyjaźni i pozwoli sobie na coś znane nam z innych powieści jako „przyjaciele z korzyściami”? I czy taki układ nie stanie na drodze do wymarzonego awansu Kim? Co wreszcie powinna wybrać, karierę, czy coś tak niebezpiecznego jak… związek ;)

Kochani, Nina Croft ma niezwykle lekkie pióro i dobrze czyta się jej książki nawet po angielsku. Nie doszukałam się w nich niczego naprawdę niezwykłego, ale są świetne do czegoś, co nazywam „codziennym czytaniem”. Można też uznać jej powieści za „czytanie z korzyściami”, bo niestety musimy na nich ćwiczyć język angielski ;) Innymi słowy „Losing Control” nie zostało wydane w Polsce. Mimo wszystko polecam :)


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil



wtorek, 20 grudnia 2022

Może odrobinę dekadencko, ale odkrywam uroki wierszy "wolnych"... Czyli dziś przerwa a na kolejną recenzję zapraszam jutro :)


 Gdy brakuje nadziei


Gdy nic nie jest tak, jak kiedyś wyśniłam
I ciężko rozpoznać zamrożone marzenia
Myślę o tym, czy lata, które za mną zostały 
przeżyłam?
czy przeleciały...


Gdy jak dni mijają kolejne dekady 
I dzieci już wcale mnie nie potrzebują
Myślę o tym, czy mi jeszcze zostały nadzieje
Czy już przebrzmiały, upadły 
i nie wzlatują 


Gdy tak jak teraz po domu się snuję 
Przekładając z ręki do ręki ziarnka kurzu 
Myślę, czy jeszcze coś dla mniej zostało 
Czy już po wszystkim i tylko się dłuży 


Gdy brakuje nadziei to co pozostało?
Łóżko zamienić na pudło kartonowe? 
Czy może jednak jest coś, na co czekamy
Czy już i tak nic nie pomoże?  



poniedziałek, 19 grudnia 2022

A dziś coś z gatunku „fałszywych par”, czyli „Seven Day Fiance”

 

    Kto jeszcze nie zna, przedstawiam Rachel Harris, autorkę serii „Love and Games”. Seria pisana w latach 2013-2014 zawiera w sobie trzy książki i każda z nich dotyczy jednego z trójki szczególnego rodzeństwa. Ja przedstawię Wam tom drugim, czyli historię brata dwóch sióstr - Cana Robicheauxa oraz jego narzeczonej na tydzień ;)

    Angelle pochodzi ze znanej rodziny, znanej i bogatej, ale tylko w rozumieniu miasteczka, w którym się wychowała. Uciekając z tego ciasnego miejsca, pragnie rozpocząć nowe życie z dala od wszystkich, którzy znają ją na wylot i z dala od swojego byłego chłopaka. Jest tylko jeden problem. Angie kocha swoich najbliższych i, pomimo dzielących ją kilometrów, nie może się opędzić od zainteresowania jej życiem, więc aby ich uspokoić wymyśla sobie narzeczonego. Znany motyw? Znany :) Zbliża się czas odwiedzin w rodzinnym domu i nagle okazuje się, że małe niewinne kłamstewko, którym od jakiegoś czasu Angelle karmiła swoją rodzinę, ma szansę wyjść na jaw, bo jej krewni odliczają dni do poznania jej drugiej połówki. Angie czuje, że czeka ją kompletna katastrofa, chyba że na szybko znajdzie kogoś, kto przez tydzień będzie udawał jej narzeczonego.

    Cane nie jest specjalnie zachwycony, gdy bierze udział w charytatywnej licytacji kawalerów, którą zreorganizowała jego młodsza siostra, aż do momentu, gdy w ostatniej chwili licytację wygrywa Angelle, przyjaciółka jego siostry, ale również kobieta, na którą od dłuższego czasu ma chrapkę. Angie nie jest jednak typem dziewczyny, z którym zwykle zadaje się Cane. Tym bardziej mężczyzna jest zdziwiony, gdy ta piękność składa mu ciekawą propozycję. Angelle pragnie, by Cane pojechał z nią w rodzinne strony i tam udawał jej narzeczonego. Co? Jak? Dlaczego? Po co? Nie trudno się domyślić, że maskarada ostatecznie dochodzi do skutku. Jest pięknie, jest zabawnie, bywa gorąco. Parze fałszywych narzeczonych świetnie udaje się sprzedać swoją historię bliskim i znajomym dziewczyny i…. nagle komuś puszczają nerwy. Co z tego wszystkiego wyniknie? Trzeba przeczytać.

    Historii o fałszywych parach jest zatrzęsienie i naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego akurat ta całkiem mi się podobała. Była lekka i zabawna, ale nie miała w sobie niczego odkrywczego. Myślę, że ta pozycja jest jednak warta poświęcenia jakiegoś wieczoru i przebrnięcia przez anglojęzyczną treść. Tak, chcę powiedzieć, że nie ma tej książki w języku polskim (poza adaptacją we wspominanej przeze mnie wielokrotnie aplikacji Chapters, gdzie historia nosi nazwę „Narzeczony na tydzień”). Polecam na święta – do nauki i do relaksu :)


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil



niedziela, 18 grudnia 2022

Najpiękniejsza pamiątka, czyli coś w sam raz przed świętami ;)

 

    Duet Pisarski Vi Keeland i Penelope Ward to naprawdę wytwórnia wspaniałych książek. Czasem po prostu żal, że nie mogą pisać więcej i częściej. Ale pozycja, którą dziś chcę Wam zaprezentować, to nie są dla mnie tylko ochy i achy! To dobra książka, jednak czasem wiało nudą…

    Największą zaletą „Najpiękniejszej pamiątki” jest pewnie to, że w 2021 roku została wydana w Polsce. Tak, nie musicie tym razem sięgać po słownik lub głowić się, co to, do cholery, oznacza w tym kontekście. Mamy język polski i lekturę lekką łatwą i przyjemną. W sam raz na świąteczny wieczór.

    Historia zaczyna się w momencie, który już od razu mogę Wam powiedzieć, był pierwszym minusem całej fabuły, bo Hazel – główna bohaterka - wybrała się w swoją podróż poślubną, choć ślub się nie odbył. Brzmi znajomo? Niestety, mamy znów historię panny młodej pozostawionej na lodzie i próbującej się „odprężyć” na już opłaconych wczasach poślubnych. Ale na razie to tyle podobieństw do innych powieści, również tych, które tutaj prezentowałam. Hazel szybko zmienia zdanie i uznaje, że zima w górach to nie jest miejsce, w którym chciałaby się relaksować po odwołanym ślubie. Pakuje się i jedzie na lotnisko, ale tu czeka ją niemiła niespodzianka. Z powodu śnieżycy wszystkie loty zostały odwołane. Hazel nie ma innego wyjścia, jak tylko wrócić do hotelu i tu czeka ją kolejna niemiła niespodzianka. Odwołane loty sprawiły, że na jej pokój już zdążył znaleźć się chętny a innych miejsc brak. Okazuje się też, że w lobby hotelowym czeka cały tłum zainteresowanych noclegiem. Hazel nie ma wyjścia i musi czekać wraz z tym tłumem. Gdy nie mając nic lepszego do roboty przysłuchuje się prowadzonym przez recepcję hotelową rozmowom z potencjalnymi gośćmi, którzy nie dojechali na miejsce, jej zainteresowanie wzbudza mężczyzna, który również przysłuchuje się pracy recepcji. Dodatkowo ów nieznajomy robi notatki i Hazel już wie, że nieznajomy coś kombinuje. Faktycznie po chwili mężczyzna zgłasza się na recepcję i mówi, że miał zarezerwowany pokój. Podaje przy tym nazwisko osoby, z którą przed chwilą chciała się skontaktować obsługa hotelowa. Gdy okazuje się, że na fałszywe nazwisko zarezerwowano nie jeden, ale dwa pokoje, Hazel wkracza do akcji – podaje się za siostrę nieznajomego i ku jego zaskoczeniu świetnie odgrywa swoją rolę. Fałszywemu rodzeństwo udaje się zatrzymać w hotelu i jak pewnie się domyślacie, właśnie zaczyna się jedna z najciekawszych przygód w ich życiu.

    Choć między Hazel i Mateo, bo tak się nazywa jej „fałszywy brat” iskrzy od samego początku, romans zaczyna się i rozkręca powoli. Para powoli się zapoznaje, przeżywa różne przygody a nawet rusza w podróż, więc mamy tu elementy bardzo ostatnio lubianego przeze mnie romansu podróżnego. Dlaczego więc nie jestem tak zachwycona tą pozycją, jak powinnam? Po prostu jest tu trochę zbyt wiele wątków, które aż za dobrze znam z innych powieści. Uważam też, że autorki odrobinę przesadziły ze zbiegami okoliczności. Całą historię, owszem, czytało się dobrze, ale nie było w niej, przynajmniej dla mnie, żadnego elementu zaskoczenia. Odgrzewany kotlet (sojowy ;) ) mi naprawdę smakował, ale brakowało mu powiewu świeżości w postaci jakiejś sałatki ;).

    Tak czy tak, tę pozycję polecam. Jest miła dla oka, odrobinę wzruszająca, ale bez dramatów. To ładna, prosta historia do przeczytania w wolnej chwili dla relaksu. Bywa słodka i zabawna, ale to tyle. Nie będziecie żałować, jeśli przeczytacie „Najpiękniejszą pamiątkę”, ale na pewno również nie zwali Was z nóg swoją genialnością :P


Ściskam i pozdrawiam

Sil

fot. Sil


sobota, 17 grudnia 2022

Things To Do Before You Die, czyli krótko o czymś lekkim, łatwym i przyjemnym (dla odmiany) ;)

 

    Seria „Things To Do Before You Die” Niny Croft składa się z trzech pozycji pisanych od 2015 do 2016 roku i zawiera w sobie takie tytuły jak „His fantasy girl” (w wolnym tłumaczeniu „Jego wyśniona dziewczyna”), „Her fantasy husband” („Jej wyśniony mąż”) i „His fantasy Bride” („Jego wyśniona Panna Młoda”). Książki te są ze sobą luźno powiązane i nie ma konieczności czytania ich wszystkich czy też w jakiejś określonej kolejności, jednak wszystkie są na tyle lekkie, łatwe i przyjemne, że warto zainteresować się nimi w kontekście długich, zimowych wieczorów. Nawet, jeśli będzie to wymagać szkolenia umiejętności językowych, bo książki nie zostały wydane w języku polskim.


    Początkowo planowałam napisać trzy osobne recenzje każdej z tych pozycji, myślę jednak, że nie ma takiej potrzeby, gdyż choć każda historia jest inna, chodzi tu jednak o dokładnie to samo. Są trzy pary, które spotkały się w przeszłości w różnych okolicznościach i z jakiegoś powodu się rozstały. Po latach trzech panów z każdej z tych pary spotyka się w bardzo trudnych okolicznościach - na płonącym statku. Rozmawiają i przypominają sobie, że mają w życiu niedokończone sprawy, które chcieliby zakończyć przed śmiercią. Obiecują sobie, że jeśli wyjdą żywi z tej tragicznej sytuacji, każdy rozmówi się z własną przeszłością. Longan odnajdzie dziewczynę - Abigail, z którą spędził piękną noc i okoliczności ich rozdzieliły, Joshua spotka się ze swoją fałszywą żonę Lexi i rozwiąże ich fałszywe małżeństwo, by móc ruszyć dalej ze swoim życiem, zaś Vito odnajdzie swoją dawną narzeczoną - Gabby, która uciekła mu sprzed ołtarza. Pragnie wyjaśnić okoliczności, zadać pytania, zrozumieć, co się stało, że musieli się rozstać w taki sposób.


    Jak widzicie, żadna z historii nie jest specjalnie odkrywcza, ale każdą z nich czytało się bardzo dobrze. Język angielski, którym posługuje się autorka jest jasny i stosunkowo prosty, dlatego wszystkie trzy pozycje świetnie nadają się do ćwiczeń. A fabuła, pomimo oklepanych motywów, w każdym z trzech tomów jest mimo wszystko ciekawie poprowadzona. Jeśli więc szukacie czegoś przyjemnego z pożytecznym, czyli miłej lektury i trochę ćwiczeń językowych, seria „Things To Do Before You Die” będzie się do tego świetnie nadawać.


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil


piątek, 16 grudnia 2022

Z puchu

Ukołysana przez zimno 
Białym puchem zmęczona
Delikatnie skulone zdrętwiałe ramiona 
Czasem trzeba wstać, gdy nie można zasnąć 
Czasem sen przychodzi, gdy jest jeszcze jasno 
Czasami nic już nie jest, jakie było nie raz
Rzadziej śnisz naprawdę, częściej tak jak teraz 
Pomiędzy oddechami wziętymi pospiesznie 
Z puchu się wygrzebiesz
W proch zmienisz bezpiecznie 






czwartek, 15 grudnia 2022

Rough justice – czyli znów mam odczucia ambiwalentne

 

    W 2015 roku Sarah Castille rozpoczęła swoją czterotomową serię The Sinner’s Tribe Motorcycle Club. Pierwszą książką w serii jest właśnie „Rough justice”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Surowa sprawiedliwość” i jak się nietrudno domyślić, seria dotyczy klubów motocyklowych. Każdy tom opowiada inną historię, które są ze sobą luźno powiązane, więc nie ma konieczności, żeby czytać je po kolei, czy też czytać każdą z nich.

    Jak napisałam w tytule, jest to jedna z tych książek, co do których mam odczucia ambiwalentne. Zaczęłam ją czytać nie znając fabuły czy nawet krótkiego opisu z okładki i muszę przyznać, że pozycja ta pochłonęła mnie bez reszty. Właściwie nie mogłam przestać czytać aż do ostatniej strony. ALE! Pamiętacie, jak pisałam, że nie lubię okrucieństwa, światka przestępczego i takich tam? To książka niezwykle brutalna, bardzo dosłowna, wręcz „surowa” i zdecydowanie dotyczy światka przestępczego...

    Historia rozpoczyna się w momencie, w którym młoda i waleczna Arianne ucieka przed przemocą klubu motocyklowego, w którym się wychowała tylko po to, aby wpaść prosto w kręgi innego klubu, zarządzanego przez surowego, ale sprawiedliwego prezydenta Jeggera. Między Jeggerem i Arianne iskrzy niemal od samego początku, lecz od pierwszej sekundy spotkania wiadomo, że ich relacja na żadnym poziomie nie będzie łatwa. Przede wszystkim Arianne nie chce być częścią kolejnego klubu, po drugie jest kobietą niezależną, szukającą wolności i partnerskiego traktowania, a tego nie da się odnaleźć wśród klubowych motocyklistów, po trzecie chce ocalić brata, który (wraz z ich ojcem) jest jednym z głównych wrogów Sinnersów. Kolejny problem to bunt i brak zaufania wobec wybranki Jeggera innych członków klubu, w tym vice prezydenta. Jegger chcąc być silnym stabilnym wodzem swoich ludzi, nie może przejść obojętnie nad wątpliwościami członków Sinnersów, nie może też pofolgować Ariannie, jeśli chce utrzymać porządek i posłuch. Innymi słowy okoliczności rodzącego się uczucia między Arianną i Jeggerem naprawdę nie są sprzyjające. Czy miłość więc i tym razem zatriumfuje, czy jednak pragnienie wolności i niezależności ze strony głównej bohaterki rozdzieli ją z ukochanym na zawsze?

    Rough justice to historia pięknej miłości w brzydkich okolicznościach. Jak wspomniałam na początku, jest to historia pisana w brutalnym, nieprzyjaznym kobietom środowisku. Jest trudna i nie mogę jej polecić na każdy długi, zimowy wieczór, bo nie będzie tylko czystym relaksem. Może niekoniecznie skłania do głębokich refleksji, ale na pewno jest z tych trudniejszych romansów, bez koloryzowania, ale też bez nadmiernej dramy. Czy ma wady? Oczywiście, chociażby brak tłumaczenia na język polski (poza aplikacją Chapters…). Jest to też książka, która mówi o prawach kobiet i ich uprzedmiotowieniu nawet wtedy, gdy do głosu dochodzą najwyższe uczucia. Ale jest tu też światełko nadziei, dlatego polecam mimo wszystko do przeczytania.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.


Jakoś przyzwyczaiłam się do tych peesów… :)



fot. Sil




środa, 14 grudnia 2022

The Millionaire Affair, czyli po co nam wrogowie, jeśli mamy takich przyjaciół?

 

    Wydana w 2014 roku książka „The Millionaire Affair” Jessici Lemmon, jest w zasadzie trzecią i ostatnią częścią serii „Love in the Balance”. Czytałam pierwszą, jestem jeszcze przed drugą i postanowiłam napisać o trzeciej części. Dlaczego? Nie wiem, bo na pewno nie dlatego, że jest najlepsza. Jeśli zaś jest najlepsza z trzytomowej serii to bardzo słabo to świadczy o pierwszych dwóch…

    W tej książce nie ma nic odkrywczego. Jest milioner, jest inteligentna, pracująca dziewczyna, która ledwo wiąże koniec z końcem i pojawiają się różne problemy na drodze do ich szczęścia.

    Historia zaczyna się w momencie, w którym bogaty biznesmen Landon nie może sobie poradzić z opieką nad swoim kilkuletnim bratankiem. Jego brat - ojciec chłopca - właśnie próbuje ruszyć z własną karierą zawodową, zaś Landon, jako najstarszy z czwórki rodzeństwa, chce go wspierać. Godzi się zabrać do siebie na jakiś czas syna swojego brata, ale okazuje się, że sytuacja go przerasta. Dzwoni po radę do swojej o 5 lat młodszej siostry, diablicy o imieniu Angal, aby zasięgnąć jej rady. Jednak to, co sugeruje mu siostrzyczka, nie od razu zyskuje jego aprobatę. Angel sugeruje bowiem, żeby Landon zatrudnił na czas pobytu bratanka w jego domu pełnoetatową nianię. Problem w tym, że niania, którą proponuje Angel, nie do końca jest nianią, zaś rudą pięknością koło trzydziestki, która prowadzi swój sklep z odzieżą w stylu vintage. Landon waha się, ale gdy okazuje się, że dopóki bratanek jest pod jego opieką nie może wrócić do pracy, ostatecznie dzwoni do przyjaciółki siostry – Kimber i prosi o tę płatną przysługę.

    Kimber początkowo również nie jest szczególnie szczęśliwa słysząc propozycję, z jaką dzwoni do niej Angel. Ona miałaby się zajmować dzieckiem? Jako niania? Na pełny etat? Łącznie ze spaniem u brata przyjaciółki w domu? Przecież nie ma doświadczenia! No i jest jeszcze jej sklep. Ale ostatecznie czuje, że musi zdobyć gdzieś dodatkowe środki finansowe, gdyż jej ukochany sklep ma jedną, zasadniczą wadę. Kimber założyła go ze swoim byłym chłopakiem, którego koniecznie musi spłacić, aby znów móc żyć normalnie.

    Brzmi ciekawie, brzmi intrygująco? Ok, może odrobinę, ale mnie ta opowieść specjalnie nie porwała. Jak pewnie nie trudno się domyślić, Kimber przyjmuje propozycję Landona, wprowadza się do niego, aby przez jakiś czas zająć się jego bratankiem, tam łączy ich chemia etc. To w zasadzie tyle, jeśli chodzi o fabułę. Oczywiście pojawiają się komplikacje, bo wiecie, nie ma lekko ani w życiu, ani w romansach, są więc różne dramaciki i nawet są dość interesujące. Mimo wszystko jest coś, co tak bardzo bardzo denerwuje mnie w tej książce, że nie mogę przejść nad tym bez komentarza. Co zresztą zwykle irytuje mnie nie tylko tutaj, ale ogólnie w powieściach amerykańskich. Bardzo często jest tak, że jedną z czołowych postaci odgrywa w tego typu książkach przyjaciółka głównej bohaterki. Czasem mam wrażenie, że bez tej szalonej przyjaciółki, MC nie byłaby w stanie zrobić nic szalonego czy ciekawego, ale akurat nie to mnie odstrasza w „The Millionaire Affeir”. Tutaj, wg mnie, przyjaciółka głównej bohaterki – Gloria jest powodem połowy niepotrzebnej dramy w powieści. Usilnie, poważnie i z „najwyższą troską” wmawia ona Kimber, że to będzie dla niej coś okropnego, gdy wejdzie w związek. Ma być przecież przebojowa i uprawiać seks bez zobowiązań, a nie ciągle się z kimś wiązać… Seks tak – związek nie - to jest wg Glorii recepta na szczęście Kimber. A wiecie, co jest najgorsze? Że Kimber jej ślepo wierzy. Rozumiem, że „instytucja” przyjaciółki w powieściach amerykańskich ma dodać smaczku do fabuły. Przyjaciółka ma udzielić bezgranicznego wsparcia, czasem popchnąć do odważniejszego kroku. Ale po co komu przyjaciółka, która każe się zachowywać wbrew naturze, wmawia głównej bohaterce, że jest beznadziejna, bo zbyt uczuciowa itp.? Cóż, może komuś spodoba się taki wątek, ale ja do tych osób nie należę.

    Na koniec jeszcze… Wiele książek Jessici Lemmon jest do przeczytania po polsku, ale akurat nie ta. Przykro mi. Jest adaptacja tej historii w aplikacji Chapters, ale jest to dość luźna adaptacja i fabuła układa się nieco inaczej i brakuje części postaci, także jeśli ktoś chce przeczytać chaptersowy „Romans z miliarderem” to niech wie, że jest on dość daleki od książki w oryginale.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro coś o gangach motocyklowych ;)



fot. Sil


wtorek, 13 grudnia 2022

„Śpieszmy się” – wiersz, który znają wszyscy, ale czy rozumiemy go tak samo?

 

    Wg źródeł internetowych, dedykowany Annie Kamińskiej wiersz „Śpieszmy się” księdza Jana Twardowskiego powstał w 1971 roku. Powiem szczerze… Największą wadą poezji tego autora jest to, że autor jest księdzem. Czasami się zastanawiam, jak tak wiele pięknych słów o miłości, o życiu może podchodzić od osoby, która nie żyła nigdy w związku. I czasem mam wrażenie, że nawet jeśli tak było, nie uchroniła Jana Twardowskiego jego posługa kapłańska przed złamanym sercem.

    Wiersz „Śpieszmy się” jest znany nie tylko dlatego, że pochodzi z niego jeden z najpopularniejszych cytatów z poezji polskiej, czyli „Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą”, ale również dlatego, że był to obowiązkowy wiersz do przerobienia na języku polskim w szkole średniej. Przynajmniej za moich czasów ;) I ja doceniam ten utwór nie tylko jako osoba, która od najmłodszych lat żyje w cieniu własnej poezji, ale również jako miłośniczka literatury. „Śpieszmy się” to nie jest ta jedna maksyma, którą dobrze byłoby zapamiętać i wziąć sobie do serca. To cały szereg, wręcz kopalnia pięknych cytatów i ważnych słów. Uwielbiam zwłaszcza jedno zdanie, na które mało kto zwraca uwagę „Żeby widzieć naprawdę zamykają oczy” i od lat zastanawiam się, co autor miał na myśli. Dla mnie odpowiedź jest oczywista, ale czy zgadza się z zamysłem ks. Twardowskiego? Może chciał, abyśmy patrzyli sercem a nie rozumem? Ale wówczas to nie byłoby nic odkrywczego. Podobnych rad udzielała nam poezja już wcześniej. A może czuł, że naprawdę możemy widzieć świat tylko poprzez własne doświadczenia a nie przez schematy, których nauczone są nasze oczy? A może chodzi o to, co ja sama czuję. Że nasze życie jest idealne tylko tam, gdzie nie jest do końca prawdziwe, gdy zamykamy oczy i odpływamy we własne, piękne marzenia. Wtedy jesteśmy, kim chcemy, postępujemy jak chcemy, widzimy tam siebie naprawdę a jednak wciąż nie jest to rzeczywistość…

    I jeszcze jedno zdanie, o którym chciałabym wspomnieć, w tej krótkiej, nieco innej recenzji. Coś, nad czym nigdy nie mogłam po prostu przejść dalej, bez chwilowej zadumy „Chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć kochamy wciąż za mało i stale za późno.” Czy ktoś z Was zastanawiał się kiedyś, że tak właśnie jest? Bo nie chodzi tylko o to, co czeka na nas po drugiej stronie i czy w ogóle coś na nas czeka. Dla mnie bardziej chodzi o to, że śmierć jest pewna i nic nie poradzimy na to, że kiedyś nadejdzie. Jakie więc tu jest ryzyko? Owszem może przyjść wcześniej lub później, ale przyjdzie do każdego. Ryzykiem jest danie życia, narodziny. To, co nas czeka podczas dłuższych lub krótszych lat istnienia, to jest niepewność, której można by się obawiać, gdyby nie fakt, iż mija się to z celem. Śmierć nie jest ryzykiem, jest pewniakiem. Nie ma co się nad nią dłużej rozwodzić. Trzeba po prostu żyć, być szczęśliwym i kochać, póki nie jest za późno ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro wracamy do starych dobrych recenzji powieści romantycznych ;)


poniedziałek, 12 grudnia 2022

Yennefer i Ciri, czyli jak to się stało, że milion lat temu przeczytałam „Krew Elfów” Sapokowskiego

Kochani!


Odpadłam na kilka dni. Już nie pamiętam, kiedy byłam aż tak chora. Nie mogłam czytać, nie mogłam pisać i nawet nie mogłam oddychać. Od soboty biorę milion różnych leków i powoli zaczynam wracać do życia, ale bardzo powoli... Mam nadzieję, że wybaczycie mi absencję. Od dziś powoli wracam do gry ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


Yennefer i Ciri, czyli jak to się stało, że milion lat temu przeczytałam „Krew Elfów” Sapokowskiego

    Wydana w 1999 roku „Krew Elfów” Andrzeja Sapokowskiego, była dla mnie swojego rodzaju objawieniem. Wcześniej czytywałam mało książek i raczej z innej półki. Owszem lubiłam fantasy, pewnie jak większość dzieci, ale raczej nieco innego rodzaju. Gdy sięgnęłam po pierwszy tom „Sagi o Wiedźminie” zrozumiałam jedno. Fantasy to niekoniecznie bajki dla dzieci…

    Z „Krwią Elfów” nie zetknęłam się na początku w księgarni. Usłyszałam ją po prostu w radiu i to nie całą powieść, lecz samą końcówkę. Nie wiedziałam czy jest w ogóle wątek romantyczny w tej książce, a to co mnie ujęło i, co sprawiło, że odszukałam tę pozycję w księgarni, to spotkanie głównej bohaterki Yennefer z główną bohaterką „dziecięcą” - Cirillą.

    W chwili obecnej można obejrzeć na Netflicie serial „Wiedźmin”. O ile wiem, są ukończone już dwa sezony, ale po obejrzeniu pierwszego z nich dwa lata temu zrozumiałam, że wbrew zapowiedziom, serialowi jednak daleko do oryginalnej historii.

    Nie będę przedstawiała tutaj całej sagi, ani nawet recenzowała tomu pierwszego, czyli właśnie „Krwi Elfów”, ale w tym poście chciałam pokrótce przedstawić relacje Ciri i Yen. Jeśli to właśnie ta część historii mnie ujęła, kto wie? Może i Was zachęci do przeczytania.

    Cirilla jest księżniczką z nieistniejącego już Królestwa Cintry. Jej rodzice zmarli, gdy była mała a jej babcia Królowa Clanathe, która roztaczała nad nią opiekę, zginęła podczas najazdu Nilfgaardczyków. Księżniczkę cudem wywieziono z pogrążonego w bitwie miasta, ale jednego szybko się nauczyła. Aby przetrwać musiała zapomnieć, kim wcześniej była. Ciri tuła się po świecie aż do momentu, gdy odnajduje ją tytułowy Wiedźmi – Geralt z Rivii - mężczyzna, do którego dziewczynka i tak właściwie należała od urodzenia z racji prawa niespodzianki. Była swojego rodzaju zapłatą, za ocalenie życia ojca księżniczki przez Geralta. Gdy ich ścieżki ostatecznie się krzyżują, Geralt zabiera swoją przybraną córkę do Warowni, w której się wychował i, w której stał się wiedźminem. Problem w tym, że dziewczyna nie jest tylko prostą, zagubioną księżniczką. W jej ciele czai się coś, z czym wiedźmini nie potrafią sobie poradzić. Muszą poprosić o pomoc magiczkę.

    Geralt wie od samego początku, do kogo powinien się zwrócić o pomoc – do swojej ukochanej i byłej partnerki Yennefer. Jednak ich wspólna przeszłość nie pozwala mu zrobić tego, co powinien i w zastępstwie za piękną czarodziejkę z Vengerbergu, prosi o pomoc jej przyjaciółkę a swoją dawną kochankę Triss. Początkowo wydaje się, że zaproszenie rudowłosej magiczki do Warowni było dobrym pomysłem, lecz wkrótce okazuje się, że jednak nie. Triss nie jest w stanie okiełznać mocy, która czai się w ciele Ciri i ostatecznie robi to, co musi zrobić. Sugeruje Geraltowi, że powinien zwrócić się do kogoś silniejszego, do Mistrzyni Magii – Yennefer. Geralt za namową Triss umieszcza swoją przybraną córkę w zaprzyjaźnionej świątyni i przełykając własną dumę, prosi Yen o pomoc. Zaś Czarodziejka niezwłocznie tę pomoc oferuje, choć na samym Geralcie nie pozostawia suchej nitki za to, że nie była jego pierwszym wyborem do udzielenia pomocy ;). Yenneger również udaje się do świątyni, gdzie po raz pierwszy spotyka się z Ciri.

    Relacja między Yeneffer i jej młodziutką podopieczną jest od pierwszego zdania w rozdziale niezwykle fascynująca. Jest tu tyle emocji, że może się człowiekowi zakręcić w głowie, ale to wciąż pozostaje jedna z moich ulubionych części w całej „Sadze o Wiedźminie”. Nasze drogie panie są rewelacyjne w swoich stosunkach. Są po części rywalkami, po części przyjaciółkami. Razem odkrywają doskonałe poczucie humoru, ale jest też piękna relacja mistrzyni-uczennica a nawet wiele więcej. To naprawdę wspaniała opowieść zawarta w powieści i jak dla mnie mogłaby spokojnie funkcjonować jako osobna, krótka nowela. 

    Jeśli nikt z Was nie lubi fantasy, brutalnego świata pełnego wojen i okrucieństwa, w którym naprawdę niewiele miejsca zostaje na miłość i wątki romantyczne, to „Saga o Wiedźminie” nie będzie dla Was. Ale polecam przeczytanie „Krwi Elfów” chociażby tylko po to, aby zobaczyć jak pięknie może być przedstawiona relacjami między dwiema głównymi bohaterkami.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jak bardzo bym Was zaskoczyła, gdybym jutro dodała recenzję… wiersza? ;)

Ostatnią część mikołajkowego opowiadanka postaram się dodać jutro wieczorem :)



środa, 7 grudnia 2022

Nieco groteskowy początek, gorący środek i całkiem zabawne zakończenie, czyli „Fueling His Hunger” z repertuaru Sparrow Beckett

 

    Znacie już duet pisarski Sparrow Beckett, twórczynie serii „Masters unleashed”, ale na razie pozostawię tamten pięcioksiąg w spokoju, bo chciałam Was zainteresować pewną trylogią tego samego duetu, a mianowicie serią „Masters of Adrenaline” i podobnie, jak w przypadku tej drugiej serii i tutaj moją ulubioną książką nie jest pierwszy tom, lecz tym razem sam środek.

    Wydane w 2016 roku „Fueling His Hunger” jest drugą częścią „Panów Adrenaliny” i mnie wciągnęło najbardziej. Dla porządku powiem od razu, że przeczytałam wszystkie osiem książek i pięcioksiąg, z którego przedstawiłam Wam część czwartą, i tę trylogię. Wszystkie książki są dobrze napisane, technicznie bez zarzutu, mają jakiś pomysł na fabułę i nie są tylko powieścią erotyczną z elementami BDSM. To naprawdę całkiem fajne książki.

    Powiem szczerze, że miałam pewne opory moralne, gdy zrozumiałam, czego dotyczy seria „Masters of Adrenaline” i nie mam tu na myśli kwestii BDSM. Mówiąc najprościej, podobnie jak w przypadku książek o mafii, tak samo ciężko mi czytać powieści, w którym za coś normalnego uznaje się przestępstwa jakiegokolwiek rodzaju. Tymczasem „Panowie Adrenaliny” to seria książek o złodziejach luksusowych samochodów. I cóż mam zrobić? Mam ekscytować się głównymi bohaterami wiedząc, że to przestępcy? Jakoś nie jestem w stanie oddzielić fikcji literackiej od rzeczywistych poglądów, chyba że czytam książkę z założenia z gatunku fantasy. I tu jest ten dysonans, bo Sparrow Beckett imitują rzeczywistość, nie inne światy. Ale wiecie co? Postanowiłam, że to ode mnie zależy, co uznam za fantastykę i na potrzeby mojego dobrego samopoczucia uznaję, że książki z serii „Masters of Adrenaline” nie ma z rzeczywistością nic wspólnego.

    A teraz dlaczego uważam, że drugi tom jest najlepszy…

    „Fueling His Hunger” to znów romans podróżny. Chyba ten typ prowadzenia powieści jakoś szczególnie do mnie przemówił. Powieść dotyczy Ophelii, młodej dziedziczki z Vegas, która właśnie stoi przed dylematem – iść w ślady niedawno zmarłego ojca, którego uwielbiała, czy stać się kimś podobnym do swojej matki, kobiety, którą interesują tylko pieniądze i wystawne życie. Próbuje możliwe odsuwać tę decyzję w czasie, udawać, że nic w jej życiu się nie zmieniło. Chce imprezować, zapomnieć, że straciła ukochanego ojca, ale nie jest w stanie dalej prowadzić takiego życia, jak przedtem. Pewnej imprezowej nocy postanawia odpocząć chwilę w samotności, w swoim aucie i budzi się nagle czując, że ktoś to auto prowadzi.

    Luke nie jest zwykłym facetem, dorastał wraz ze swoimi dwoma kuzynami i od najmłodszych lat był przygotowywany do pójścia w ślady swojego ojca. Wraz z Atlasem i Foxem zarabiają więc w ten sam sposób, co ich rodzice – kradnąc luksusowe samochody. Pewnej nocy Luke odpowiada na wyzwanie swoich kumpli i postanawia ukraść na ich oczach przypadkowy samochód z parkingu. Jednego jednak nie przewidział, że auto ma lokatora…

    Choć nie byłabym w stanie poważać złodzieja w prawdziwym świecie, muszę przyznać, że postać wykreowana przez autorki jest naprawdę ujmująca. Luke jest silny, pewny siebie, zabawny, inteligentny i opiekuńczy. Nie waha się ruszyć w podróż z przypadkowo poznaną Ophelią i to nie tylko dlatego, że jest ona piękną kobietą, obok której nie łatwo przejść obojętnie, ale również dlatego, że Luke wyczuwa, iż dziewczyna jest w trudnym momencie swojego życia.

    Historia obfituje we wszystko, co powinna mieć dobra powieść romantyczna – ciekawe postaci, poczucie humoru, trochę namiętności (ok, może więcej niż trochę ;)), trudne problemy do rozwiązania a jednocześnie pewna lekkość i łatwość czytania. Czy ma jakieś wady? Pewnie, zawsze. Brak wydania serii po polsku to tylko jedna z nich. Przypuszczam, że wielu z Was nie przypadnie też do gustu wątek BDSM. Niektórym, podobnie jak mi, może również nie leżeć fakt, że przestępstwo jest tu traktowane jako coś normalnego. Mimo wszystko mogę polecić tę pozycję. Osoby, które uznają, że książka to książka i nie należy jej mieszać z rzeczywistością, na pewno będą mieć mniej powodów do narzekania niż takie, które jednak lubią myśleć, że jest to historia, która może się przydarzyć nawet gdzieś obok nas. Ja w każdym razie przeczytałam z zainteresowaniem i nie żałuję, że sięgnęłam po tę pozycję.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro jeszcze raz zajrzymy do świata z „Wiedźmina”, ale trochę z innej perspektywy ;)



fot. Sil




wtorek, 6 grudnia 2022

„Poduszka w różowe słonie” – książka słodka, ale nie do końca łatwa

 

    Niewiele na moim blogu jest literatury polskiej i to nie dlatego, że brakuje w kraju dobrych autorów. Muszę jednak przyznać, że jest w powieściach amerykańskich jakiś smaczek, którego nie znajduję w polskich książkach. Cóż, może za mało ich jeszcze przeczytałam. Teraz sięganie po rodzime pozycje utrudnia mi fakt, że polubiłam czytanie po angielsku. Jest coś intrygującego w tym, że każda przeczytana książka mimowolnie szlifuje moje umiejętności językowe i naprawdę jest to najmilsza forma nauki, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić. Trudno mi uwierzyć, że jeszcze zaledwie kilka miesięcy temu sądziłam, że nigdy w życiu nie będę w stanie czytać po angielsku…

    Mimo wszystko czytam od czasu do czasu też coś z naszych rodzimych wydawnictw i nie mam tu na myśli powieści amerykańskich wydanych w Polsce. Czytam również polskich autorów i jedną z pozycji, która zapadła mi w pamięć jest przeczytane parę lat temu „Poduszka w różowe słonie” Joanny Chmielewskiej. Książka wydana w 2011 roku ma już swoje lata, choć nie tyle, ile ostatnia polska pozycja, którą Wam prezentowałam, kochani. Tym razem coś bardziej współczesnego :)

    Przyznam szczerze, że gdybym zobaczyła okładkę tej książki w księgarni to za nic bym nie wzięła jej do ręki. Nawet, gdy otrzymałam ją w prezencie od Mamy pomyślałam sobie, że moja Mama wciąż ma mnie chyba za swoją małą córeczkę, ale nic bardziej mylnego. Co więcej, tę książkę poleciłabym raczej starszym dziewczętom niż młodszym, bo pozycja choć nie zawiera żadnych scen erotycznych, nie do końca nadaje się dla dzieci.

    Historia Hanki to z pozoru historia normalnej, dojrzałej kobiety. Wydaje się, że jest jaka jest, bo jest zapracowaną singielką, na której głowę zwaliły się dawne zobowiązania. Choć od lat unikała kontaktów międzyludzkich, nagle w jej życiu pojawia się mała dziewczynka, nad którą musi roztoczyć opiekę. Pojawia się też mężczyzna, Łukasz, który pragnie skruszyć mur, jaki jeszcze w dzieciństwie Hanka wybudowała wokół swojego serca. Co spowodowało, że kobieta jest taka a nie inna i, że tak bardzo broni się przed dopuszczeniem do siebie innych ludzi? Odpowiedź jest smutna, ale trzeba przez nią przebrnąć. Ku przestrodze.

    Moi Drodzy! To jest słodka i piękna historia, ale z traumą w tle. Jest to oczywiście powieść romantyczna, ale nie jak te inne, które miałam przyjemność Wam już recenzować. To dobra książka, która mówi o ważnych i trudnych sprawach.

    Czy książka ma wady? Jak każda. Nie ma takiej pozycji, która spodoba się wszystkim. Jak dla mnie romans mógłby być odrobinę pikantniejszy, ale to nie oznacza, że mi się nie podobał. No i może ucieszy Was fakt, że wreszcie jest książka na tym blogu, do przeczytania której nie trzeba zaglądać do słownika ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Nie byłabym sobą, gdybym jutro nie wróciła do amerykańskich powieści… Tęskniliście za BDSM? ;)

A jeszcze dziś wieczorem niespodzianka ;)


fot. Sil



poniedziałek, 5 grudnia 2022

Poflirtujemy z ogniem? Czyli od czego zaczęło się już poniekąd nam znane „Hot in Chicago”

 

    „Flirting with Fire” napisane przez Kate Meader w 2015 roku nie doczekało się wydania po polsku. Natomiast doczekało się kontynuacji i oprócz tej pozycji możemy cieszyć się jeszcze kilkoma innymi książkami z serii. Nie tak dawno pisałam o romansie LGBT+ „Melting Point”, a teraz pora przestawić część, od której wszystko się zaczęło.

    Historia zaczyna się w momencie, w którym Kinsey Taylor, piękna, ale przede wszystkim twarda jak głaz pracownica Chicagowskiego Ratusza w dziale PR, zostaje oddelegowana przez swojego szefa do naprawienia wizerunku strażaków z jednej z najlepszych remiz w mieście. A dokładniej do naprawienia reputacji pewnego ex żołnierza piechoty morskiej (tak, wiem. Znowu amerykański ex żołnierz) dumnego i gorącego jak ogień, który na co dzień gasi, Luka Almeidy. Otóż Luke nie tylko wdał się w bójkę z przedstawicielem chicagowskiej policji, ale jeszcze nie zauważył, że ktoś nagrywa całe zajście telefonem. Wkrótce filmik staje się hitem internetu, co niekoniecznie podoba się włodarzom miasta… Luke nie jest prostym zawodnikiem i trudno namówić go do współpracy, ale Kinsey również nie da sobie w kaszę dmuchać. Właściwie wygląda na to, że trafił swój na swego. To tylko kwestia czasu zanim między tą dwójką zaczynają sypać się iskry, a gdzie są iskry… cóż, nie trudno o płomień a nawet prawdziwy pożar.

    Kochani, książka zawiera motyw oklepany i to właściwie nie jeden. Jest porzucenie panny młodej przed ślubem (tak, Kinsey przeprowadziła się do Chicago z zamiarem dołączenia do narzeczonego). Jest też znów były żołnierz, który przynajmniej tym razem nie jest ochroniarzem. (Osobiście podoba mi się wizja strażaka w to miejsce.) Jest pewien konflikt interesów. Są oczywiście demony przeszłości. Jest była żona i trudne dzieciństwo. Ale mimo wszystko książkę czyta się niezwykle łatwo. Romans jest tak gorący, jak tylko może być między pewną siebie kobietą, która dokładnie wie, czego chce i mężczyzną tak twardym i nieustraszonym jak strażak. Jak już wspominałam przy recenzji innej pozycji z serii, Kate Meader potrafi naprawdę zrobić coś intrygującego z pozornie prostej fabuły i chwała jej za to. Nie było ani jednego momentu, gdy nudziłam się czytając tę książkę i do kolejnego rozdziału za każdym razem przechodziłam niezwłocznie i z wypiekami na twarzy.

    Czy coś mi się nie podobało? Cóż, będąc szczera muszę przyznać, że pod koniec książki zirytowała mnie postać głównej bohaterki. Nie mówię, że kłamstwa są zawsze złe, bądźmy realistami. Z reguły istnieją wyjątki potwierdzające regułę, ale akurat moim skromny zdaniem ten wyjątek nie miał miejsca w recenzowanej pozycji. Myślę, że wprowadziło to tylko niepotrzebną dramę pod koniec. Można było poprowadzić akcję podobnie, pomijając ten przerysowany szczegół.

    Drugą wadą oczywiście jest brak wydania w języku polskim, bo jak dla mnie pojawienie się tej pozycji w aplikacji Chapters to za mało. Właśnie takie powieści romantyczne chciałabym czytać i dziwię się, że w Polsce nikt jeszcze nie wydał „Flirting with Fire”.

    Gorąco polecam tę pozycję. Rozgrzeje w zimowe wieczory lepiej niż kocyk i herbatka ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro coś polskiego :)


fot. Sil


Najpopularniejsze posty :)