środa, 30 listopada 2022

Coś o książkach, pokrewnych duszach i zbiegach okoliczności

 

    Kochani, możliwe, że nie będziecie zadowoleni z dzisiejszego postu, ale póki co czyta tak niewiele osób i jeszcze mniej komentuje, że pozwalam sobie tu na nieco większą dowolność. Pewnie więc domyślacie się, że ten konkretny tekst nie będzie codzienną recenzją. Ale od razu uspokajam, pojawią się tu wzmianki o książkach i będzie bardzo związany z ogólną tematyką bloga.

    Jak wspominałam, oprócz mojej miłości do czytania, zwłaszcza do czytania powieści romantycznych, mam też w sobie ogromną miłość do pisania. Robię to rzadko, zwłaszcza ostatnimi czasy, bo tak a nie inaczej potoczyło się moje życie, ale kiedyś pisałam więcej, miałam Czytelników… Tych, którzy tu czasem zaglądają, bo wciąż utrzymujemy kontakt ;), serdecznie pozdrawiam!

    Od zawsze piszę wiersze i są one częścią mnie. Trochę później, jako nastolatka zaczęłam pisywać krótkie opowiadanka – w zasadzie pierwsze romantyczne opowiadanko napisałam mając jakieś 12? 13 lat? Uwielbiam dialogi i nie lubię przegadanych historii. Nie znoszę, gdy niektórzy autorzy wciskają długaśne teksty, które mają im chyba tylko rozszerzyć wynagrodzenie, ale gdy długie opisy są piękne i uzasadnione to też je oczywiście uwielbiam. Innymi słowy, nie znoszę lania wody. Czego jeszcze nie znoszę? Gdy historia, która miała być fikcją literacką, owszem, ale udającą rzeczywistość, ocieka sytuacjami nieprawdopodobnymi. Istnieje duża różnica pomiędzy odpowiednią ilością zbiegów okoliczności, które napędzają fabułę, a ich przesytem. Gdy rzeczonych zbiegów okoliczności jest zbyt wiele, historia przestaje wydawać się rzeczywista. Nie mówię, że nie lubię fantasy, ale wolałabym wiedzieć, że je czytam ;). Jest takie mądre powiedzenie „Prawda od fikcji różni się tym, że fikcja musi być prawdopodobna a prawda nie”. Tu chyba jest klucz. Myślę, że dobry autor wie, kiedy przestać, aby jego fabuła nie stała się groteskowa. Ale jest też druga strona medalu. Może zbyt dużo czytałam ostatnimi czasy, bo jestem chora i przez ostatnie kilka dni nie bardzo byłam w stanie funkcjonować normalnie, więc ograniczałam swoje obowiązki domowe do minimum a resztę poświęcałam na czytanie, ale sama zaczęłam natrafiać na pewne zbiegi okoliczności.

    Pierwszy z nich to książka „Sprośne listy”, której recenzja pewnie pojawi się w jakiejś perspektywie. Przeczytałam ją zaledwie wczoraj i byłam w szoku, gdy UWAGA! Akcja dotyczy mężczyzny i kobiety, którzy poznali się w ramach projektu szkolnego, w którym musieli korespondować nie wiedząc o sobie prawie nic. Utrzymywali kontakt jeszcze długo po zakończeniu projektu a później kontakt się urwał. Po latach przez przypadek ten kontakt odnowili. Ok. Znacie kawałeczek fabuły, a właściwie wiecie, na czym została zbudowana i co w niej takiego niezwykłego? Otóż niektórzy z Was już to wiedzą, bo znają mnie osobiście, inni dowiedzą się w tym momencie. Kilka lat temu zaczęłam pisać powieść, oczywiście hobbystycznie i jeszcze jej nie ukończyłam, bo musiałam przerwać. Mam tylko opis bohaterów, streszczenie całości i dwa pierwsze rozdziały. Powieść nazwałam „Tylko jeden dzień” i opowiada o losach kobiety i mężczyzny, którzy poznali się przypadkowo w szkole średniej przez szkolny projekt, w którym mieli wymieniać korespondencje w języku angielskim z uczniami ze szkoły z innego miasta…. Powiem szczerze, byłam w szoku. Co prawda moja historia nie ma w ogóle podobnej fabuły, poza tym jednym szczegółem, ale jest jeszcze jedna sprawa. To właśnie wczoraj, gdy dodawałam post przez przypadek otworzyłam plik z moją historią. Parę godzin później zabrałam się za książkę „Sprośne listy” Vi Keeland i Penelope Ward…

    Ale jest jeszcze druga sprawa, która mnie męczy. Dziś sięgnęłam po inną książkę tych dwóch Pań „Miłość w zamkniętej kopercie”. O fabule nie napiszę nic, bo nie ma ona nic wspólnego z moją twórczością, ale był moment, w którym zaczęłam się zastanawiać, co „Kosmos” chce mi pokazać. Musiałam przerwać czytanie, cofnąć się do stopki redakcyjnej i sprawdzić, czy aby nie znam osobiście tłumacza, który przełożył „Miłość” na język polski. O co chodzi? Pochodzę z rodziny, w której mama była bardzo wierząca. Ja nie jestem, ale czasem używałam określeń typu „Jezu” czy „Boże” w momencie, gdy byłam zła czy sfrustrowana. Jeszcze jako nastolatka byłam za to karcona przez mamę, więc zamieniłam „Jezus” na „Jeżu”. Czasem dodawałam „Jeżu kolczasty” co miało mi zastąpić „Jezu Chryste”. Używam tego sformułowania jakieś 25 lat i nigdy, przenigdy nie widziałam, ani nie słyszałam, żeby ktoś tak mówił czy pisał. Aż do dziś. Główna bohaterka „Miłości w zamkniętej kopercie” użyła dokładnie tego sformułowania. Poważnie zastanawiam się, czy kupić angielskiego ebooka i sprawdzić, jak brzmiało to w oryginale… I poważnie rozważam napisanie do polskiego wydawcy i zapytanie czy nazwisko tłumacza to nie jest przypadkiem pseudonim, bo może jest to ktoś, kogo znam.

    I cóż mam teraz powiedzieć o „zbiegach okoliczności”, Kochani? Czy po prostu autorki książek, które tak uwielbiam to moje Pokrewne Dusze? A może zbiegi okoliczności to coś więcej, coś głębszego? Sama nie wiem, co o tym wszystkim sądzić i szczerze mówiąc to nawet nie jest koniec tych niezwykłych zbieżności, ale oszczędzę Wam reszty, bo to miał być tylko krótki „przerywnik”, aby nie popaść w rutynę ;)

    To tyle na dziś, moi mili. Recenzje „Miłości w zamkniętej kopercie” i „Sprośnych listów” pojawią się w jakiejś przyszłości na read2sleep.pl, ale na razie chcę Wam dać odpocząć od VI Keeland, której i tak tu dużo wraz z Penelope Ward, oczywiście.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro coś trochę niegrzecznego i bardzo po angielsku ;)


fot. Sil



wtorek, 29 listopada 2022

Słodki drań – jedna z dwóch nowych pozycji w moim osobistym TOP10 powieści romantycznych

 

    „Słodki drań” napisany w duecie przez Vi Keeland i Penelope Ward jest jedną z 5 książek, które przeczytałam w miniony weekend i jedną z 2, które szturmem wdarły się do mojego osobistego TOP10. Nieźle tam namieszały, nawiasem mówiąc ;) Wraz z książką „Playboy za sterami” wycisnęły ze mnie tyle emocji, że nie jestem pewna, czy nadal jestem sobą ;) I jeszcze jedno! Obie książki są wydane w Polsce :)

    Szczerze mówiąc zastanawiałam się, od której zacząć, bo każda, choć podobne pod pewnymi względami to coś skrajnie innego. I uznałam, że zacznę od tej, która podobała mi się odrobinę mniej, ale za to była nieco ciekawiej napisana w sensie technicznym i w pewnym momencie miała po prostu bardziej zaskakujący element.

    „Słodki drań” wydany na świecie w 2015 a w Polsce 2019 roku, jest typowym romansem podróżnym. A dokładniej pierwsza jego część jest takim romansem. Dość nietypowo u Vi i Penelope, perspektywa narracji nie zmienia się „losowo” w kolejnych rozdziałach, ale książka podzielona jest na dwie części – część pierwsza to punkt widzenia głównej bohaterki, część druga – głównego bohatera. I muszę jeszcze na tym etapie powiedzieć, pierwsza część była dla mnie jakby eteryczna, delikatniejsza. Druga część to czysta walka.

    Historia zaczyna się w ciekawym momencie życia Aubrey, młodej prawniczki, która nagle postanawia rzucić wszystko i zmienić miejsce zamieszkania przenosząc się do oddalonego o wiele tysięcy kilometrów stanu tylko dlatego, że odkryła, iż jej partner ją zdradza. Może nieco ekscentryczne, ale cóż. Aubrey jest słowną kobietą i skoro obiecała sobie, że po rzuceniu pracy przyjmie pierwszą ofertę, którą otrzyma, nie ma innego wyjścia. Nie nagromadziwszy zbyt wiele dobra, pakuje wszystko do swojej beemki i rusza w drogę. Podczas jednego z przystanków na odpoczynek, napotyka zabawnego, nieco irytującego i diabelnie przystojnego kierowcę Harleya. Chance, bo tak ma na imię główny bohater, jest tyleż intrygujący, co złośliwy, ale jednocześnie czarujący. Gdy oboje odkrywają, że jadą do praktycznie tego samego miejsca i, co gorsze, że w aucie Aubrey właśnie uszło z koła całe powietrze, zaś motor Chance nie chce odpalić, dobijają targu. Aubrey podwiezie mężczyznę do Kaliforni, ale on musi najpierw zająć się jej samochodem. Pierwsza część książki to po prostu dobry, zabawny, ciekawy i pełen pasji romans podróżny. Kończy się nieco melancholijnie, ale to sam środek fabuły, więc nie można było się spodziewać wiele więcej. Czytelnik kończy pierwszy etap zastanawiając się, co takiego się wydarzyło? Czy to wszystko, co czytaliśmy w pierwszej części to tylko piękny sen? I wtedy przewracamy kartkę, rozpoczyna się część druga i na początek kubeł zimnej wody. Nagle tak wiele staje się jasne. Czytamy, co ma do powiedzenia główny bohater i zaczynamy trzymać kciuki, by wszystko się udało.

    Tak, Moi Drodzy, ta historia wzbudziła we mnie wiele emocji. Była piękna, wyciszająca i nagle pełna walki. Bohaterowie zmieniali się, dojrzewali, czasem byli na prawdziwej huśtawce emocjonalnej, ale wszystko było tak bardzo naturalne. Piękna historia. I, trochę spoilerując, piękna koza ;)

    Czy książka ma wady? Jak się dobrze postaracie, to może coś znajdziecie. Ja się nie starałam, więc nie znalazłam ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.


Nie jestem pewna, co będzie jutro...


fot. Sil



poniedziałek, 28 listopada 2022

Sypiając z szefem? Czasem zdarza się tak, że tytuł mnie zniechęca…, czyli kolejny (?) romans biurowy na read2sleep.pl

 

    Wydana w 2014 roku książka Marissy Clarke „Sleeping with the Boss” jest pierwszą częścią trzytomowej serii o braciach Anderson i pewnie nie trafiłaby w moje ręce, gdyby nie fakt, że przypadkowo przeczytałam tom drugi tej serii na wspominanej przeze mnie aplikacji Chapters. Oczywiście na Chapteres była tylko adaptacja i szukając oryginału natrafiłam na całą serię. Początkowo miałam zamiar przeczytać wszystkie trzy książki, ale na razie poprzestałam na dwóch pierwszych. Nie to, że mi się nie podobały, po prostu ostatnio czuję, że potrzebuję odrobinę różnorodności.

    „Sypiając z szefem”, bo tak można mniej więcej przetłumaczyć ten tytuł, nie zachęciła mnie początkowo. Mam tu na myśli opis na okładce czy recenzje w internecie, ale również, jak już napisałam w tytule posta, nie zachęcił mnie sam tytuł. Uznałam, że nic, co nosi taki tytuł nie może być szczególnie interesujące. Czy podtrzymam moją opinię teraz, gdy znam już książkę. Trochę tak, trochę nie…

    Historia opowiada o młodej kobiecie Claire, która dorastała opiekując się swoimi dziadkami. Jej dziadkowie pochodzili z zamożnego środowiska, jednakże nie zostało im wiele majątku oprócz pięknego apartamentu. Mimo wszystko, chcąc zapewnić swojej wnuczce dobre życie, wykupili polisę ubezpieczeniową. Claire, po śmierci babci, odkrywa, że czeka ją naprawdę dostatnia przyszłość i będzie mogła spełnić swoje marzenie – podróżować, zwiedzać, pracować dla najlepszego, w jej odczuciu, muzeum. Oczekując na środki z polisy, Claire podejmuje tymczasową pracę za pośrednictwem biura swojej najlepszej przyjaciółki i zatrudnia się na parę miesięcy w słynnym domu aukcyjnym Braci Anderson. Któregoś razu, gdy jedzie do pracy spotka w windzie tajemniczego mężczyznę. Między nią a mężczyzną od razu rozpala się iskra, pomimo faktu, iż Claire zdążyła nieco zawstydzić samą siebie, chociażby rozdzierając sobie spódnicę ;) Jednak William, jak przystało na prawdziwego gentlemana, ratuje ją z opresji, użyczając własnej marynarki. Nie mija zbyt długa chwila, zanim Claire orientuje się, że przystojny, tajemniczy Will to nie kto inny, jak jeden z braci Anderson, czyli w zasadzie jej tymczasowy szef. Jednak nie zmienia to faktu, że między nimi wybucha niekontrolowana reakcja chemiczna - można by niemal powiedzieć to słowo na „m”, gdyby nie fakt, że Claire absolutnie nie jest teraz w momencie życia, w którym chciałabym się z kimś związać, zaś Will otrzymał od swojego brata szczególne zadanie. Ma wytropić szpiega, przez którego firma traci wartościowych klientów a wszystkie poszlaki prowadzą prosto do pięknej, tymczasowej pracownicy…

    Historia Claire i Willa nie jest zła. Bywa ciekawa, chwilami intrygująca. Trochę psuje mi wrażenie fakt, że główny bohater to znów były żołnierz, bo czasami wydaje mi się, że jak wezmę losowo dwie amerykańskie powieści romantyczne, to w co najmniej jednej Li będzie żołnierzem lub byłym żołnierzem. Jednak tutaj nie miało to aż takiego znaczenia, więc mogę przymknąć oko na ten odgrzewany kotlet. Wbrew pozorom, ta powieść to nie jest kiepski erotyk, jak wnioskowałam po tytule, ale nie jest to też wybitna opowieść. Fabuła jest raczej prosta i przewidywalna, przynajmniej mnie udało się przewidzieć jak rozwiną się wszystkie wątki, ale może to dlatego, iż tak wiele czytam. Zawsze cenię, gdy czymś mnie książka zaskoczy, jednak tu wszystko, czym mnie zaskoczyła to fakt, że była przyjemniejsza niż sądziłam po okładce…

    Książka nie została wydana w języku polskim lub nie znalazłam tłumaczenia, ale język nie jest specjalnie skomplikowany. Jest kolejną prostą historią na nadmiar wolnego czasu, bez nadmiaru dramy i z umiarkowanie ciekawą fabułą. Polecam dla tych, którzy wolą historie lekkie, łatwe i przyjemne :)


Ściskam i pozdrawiam

Sil



P.S.

Jutro duet Vi i Penelope i jedna z dwóch książek, które w miniony weekend skradły moje serce :)



fot. Sil


niedziela, 27 listopada 2022

"Mgła"

 Będę czasem i w takim nastroju, że zamiast recenzji czy opowiadania wrzucę tu coś innego. Obawiam się, że czasami będą to nawet wiersze...


Mgła


Czasami patrząc przed siebie
tak gęsta przysłania mi drogę
że tkwię w tym jednym punkcie
chciałabym biec i nie mogę
Czasami, gdy spojrzę za siebie
mętne widzę wspomnienia
tak niewyraźne jest wszystko
lub może niczego tam nie ma


Sil




„Rilla ze Złotego Brzegu”- książka dla dziewcząt młodszych i trochę starszych :)

 

    Kto z nas nie zna „Ani z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery? Pewnie odpowiedź brzmi „wszyscy znamy, bo to była lektura w szkole podstawowej”. Jasne, a gdybym powiedziała, że oryginalna seria książek o Ani miała w zasadzie 8 tomów? No właśnie, tego jeż wielu z nas nie wie :) I nie dziwne, bo rzadko podchodzi się z zainteresowaniem do czegoś, co byliśmy „zmuszeni” przeczytać, a tak pewnie wyglądała sprawa z pierwszą częścią opowieści o rudowłosej dziewczynce. Poza tym właśnie, dziewczynce. Kogo to obchodzi w dorosłym życiu? Ani to namiętne, ani dojrzałe. Ok, z tym pierwszm mogę się zgodzić, z tym drugim już nie :) Seria o Ani to kolejno „Ania z Zielonego Wzgórza”, Ania z Avonlea” , „Ania na Uniwersytecie”, „Ania z Szumiących Topoli”, "Wymarzony dom Ani”, „Ania ze Złotego Brzegu”, „Dolina Tęczy” i „Rilla ze Złotego Brzegu”. Jak pewnie zdążyliście się domyślić, przedmiotem mojego dzisiejszego wypracowania (żart oczywiście :)) Będzie ostatni tom. A teraz, dlaczego?

    W zasadzie los samej Ani to głównie pierwszych sześć tomów, jak zresztą łatwo się domyślić po tytułach. Księga siódma, czyli „Dolina Tęczy” to historia jej dzieci, ale dosłownie DZIECI. Zaś ostatni tom? To historia jej córki, tytułowej Rilli i w tej książce Ania jest tylko odległą postacią drugoplanową. Dlaczego więc zdecydowałam się akurat przedstawic tę część. Proste. To moja ulubiona część. To romans.

    Odpowiadając na pytanie, które się na pewno nasuwa niektórym z Was, cała seria o Ani jest ze sobą mocno powiązana i dziwnie się czyta kolejne książki nie znając poprzednich. Nawet łącznie z „Doliną tęczy”, ale w zasadzie, gdybym się uparła to mogłabym sobie darować przeczytanie wszystkich siedmiu tomów poprzedzających ostatni. „Rilla” to historia sama w sobie, która wyjaśnia tyle z poprzednich części, ile jest potrzebnych czytelnikowi do zrozumienia treści. Oczywiście mogłabym się przyznać, iż nie jestem do końca obiektywna, bo jednak dość dobrze znam całą serię, ale uwierzcie mi, że do przeczytania „Rilli ze Złotego Brzegu” nie musicie czytać tomów 1-7.

    „Rilla” to właściwie swego rodzaju romans historyczny. Napisałam „swego rodzaju”, bo jednak była pisana w czasach zbliżonych do czasów fabuły. Jednak z naszego punktu widzenia, jest to w jakimś zakresie książka oparta na dość odległej historii. Akcja ma miejsce w trakcie trwania Pierwszej Wojny Światowej, miejsce to oczywiście Kanada, jak poprzednie powieść z serii. Fabuła to po prostu losy młodej dziewczyny, której niemal cały okres dojrzewania przypada na czas wojny. TO podczas wojny staje się kobietą, to wtedy poznaje słodko-gorzki smak miłości. Lucy pisze o dylematach młodej kobiety która nie zdążyła dojrzeć w normalnych okolicznościach i robi wszystko, aby dojrzeć jak najszybciej w czasach wojny, aby nie zawieść swoich bliskich. Jej ukochany nie jest, co prawda dla niej zupełnie obcy, ale okoliczności sprawiają, że wszystko się między nimi zmienia. I muszę to napisać, niestety romns jest pisany bardzo jednostronnie. Niewiele w nim partnera uczuciowego Rilli – Krzysia Forda. Krzyś pojawia się na początku, zjawia się w środku książki i znika zabierając ze sobą serce dziewczyny. Ale mimo wszystko to książka o miłości, więc poleciłabym ją nawet dojrzałym miłośniczkom powieści romantycznych.

    Czy ta pozycja ma jakieś wady? Oczywiście, jak każda inna. Jeśli spodziewacie się prostej historii, to nie jest ta książka. Jeśli spodziewacie się sytuacji bardzo intymnych, to również nie jest ta książka. Jeśli spodziewacie się lekkiego relaksującego splotu wątków do przeczytania w jakiś długi zimowy wieczór, to również nie jest ta książka. Choć prosta i niewinna, to jednak opowieść o czasach Pierwszej Wojny Światowej, o cierpieniu tysięcy ludzi. Mimo wszystko była pisana jako pokrzepienie serc i tak należałoby ją potraktować. Jest bardzo ciepła i bywa zabawna nawet zważywszy na okoliczności. Mając do niej ogromny sentyment, nie mogę pozostać całkiem obiektywna w ocenie, jednak subiektywnie serdecznie polecam do przeczytania.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro wrócimy do zdecydowanie mniej grzecznych historii ;) O ile oczywiście dam radę, bo wciąż borykam się z poważną infekcją. Jeśli nie dam rady wrzucić pełnej recenzji - nie martwcie się, mam kilka postów zastępczych ;)


fot. Sil 


sobota, 26 listopada 2022

„The Boss Project” - czy Vi Keeland skończyły się pomysły?

 

Kochani, dziś krótko, bo wciąż kiepsko się czuję ;) W razie pytań o tę pozycję zachęcam do zostawienia komentarza pod postem!    


    Wydana w 2022 roku (tak, w 2022 ;)) książka „The Boss Project” od Vi Keeland mnie zawiodła. Oczywiście mam pozycje od tej autorki, które lubię bardziej i takie, które lubię mniej, ale to nie o to chodzi czy podobała mi się fabuła. Gdybym zaczęła swoją przygodę z powieściami VI od „The Boss” prawdopodobnie byłabym zachwycona, ale tak się składa, że tak się nie stało… Ale nie martwcie się, nie jest tak źle ;)

    Książka jeszcze nie doczekała się wydania po polsku, ale to pewnie tylko kwestia czasu, więc myślę, że Ci z Was, których zaciekawi moja recenzja i zechcą sięgnąć po tę lekturę mogą spokojnie poczekać na polskie wydanie. Oczywiście zawsze i niezmiennie zachęcam do czytania po angielsku, ale wiem jak to bywa. Gdy mam do wyboru tę samą pozycję w obu językach, sama instynktownie sięgam po powieść w rodzimym języku. Teraz pytanie, czy warto czytać, czy warto czekać i dlaczego jestem zawiedziona.

    Pamiętacie „Bossmana”, o którym pisałam w swojej pierwszej recenzji? W pierwszym odruchu pomyślałam, że „The Boss Project” to jakaś odnowiona wersja i choć fabuła oczywiście nie jest taka sama to jednak mocno się nie pomyliłam. Te książki mają ze sobą naprawdę wiele wspólnego, w niektórych fragmentach po prostu nazbyt wiele. Było parę zdań w biurze, które spokojnie mogłabym podciągnąć pod autoplagiat, gdybym się uparła. A nawet może nie musiałabym się tak bardzo upierać ;) I za to ogromny minus dla Vi, bo do tej pory, choć wyczuwałam jej styl na kilometr, nie było sytuacji, w której miałam wrażenie, że skończyły się jej pomysły lub, że fragmenty książki pisze na zasadzie „kopiuj-wklej”. Ale do rzeczy…

    Evie szuka pracy (tak, pierwsza zbieżność z piękną Reese z „Bossmana”) i nie bardzo jej to idzie. W końcu trafia na kolejną rozmowę kwalifikacyjną, która z pewnych przyczyn miała być łatwiejsza, ale stało się odwrotnie. Potencjalny szef zdecydowanie jej tam nie chce (tak, Chase nie chciał Reese w swoim biurze, choć przynajmniej z innych przyczyn ;)) ostatecznie jednak podobnie jak Reese w „Bossmanie” Evie zostaje zatrudniona i, podobnie jak w tamtej, odległej już w mojej pamięci książce (żart, oczywiście) bohaterowie odkrywają w sobie całe pokłady gorących uczuć, którym przeszkadzają jednak nie tylko stosunki zawodowe, ale również duchy przeszłości. Podobieństw jest oczywiście więcej, niż wymieniłam, ale litościwie o nich nie wspomnę.

    O samej fabule nie będę pisać więcej, bo może jednak ktoś z Was, drodzy Czytelnicy, zdecyduje się na lekturę jednej z najnowszych książek Vi. Polecam w co najmniej jednym przypadku, jeśli nie czytaliście „Bossmana” lub jeśli go czytaliście i chcecie zobaczyć, jak bardzo podobna wyda Wam się ta pozycja ;) Polecam również, jeśli ktoś po prostu lubi romanse biurowe oraz książki, zbliżone do siebie a jednak inne. Od razu zaznaczę, że to nie jest tak, iż Vi nic nie zmieniła. Różnic jest naprawdę więcej niż podobieństw i książka mimo wszystko jest interesująca. Po prostu mnie osobiście zawiodło, że niektóre sceny (np. z pomadką) były niemal identycznie napisane.

    „The Boss Project” to oczywiście powieść w narracji pierwszoosobowej, jak wszystkie książki VI Keeland, które czytałam. Technicznie jest napisana bez zarzutu, bywa zabawna i całkiem szybko można przez nią przebrnąć. Mówi nie tylko o miłości, ale również o problemach, z którymi może się zetknąć każde z nas, za co najbardziej cenię książki tej autorki.


I z tym optymistycznym akcentem…


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro kolejna podroż sentymentalna. Ciekawe, czy Was zaskoczę? ;)


fot. Sil


piątek, 25 listopada 2022

„Melting point” - dobra książka, w którą nie byłam w stanie się wczuć

 

    Kate Meader, autorka gejowskiego romansu „Melting point” to naprawdę znana amerykańska autorka bestselerowych powieści. Czytałam wiele jej pozycji, jak np. bardzo lubiane przeze mnie „Flirting with Fire” z bardzo popularnej serii autorki „Hot in Chicago” (Recenzja „Flirting with Fire” na pewno pojawi się na tym blogu w terminie późniejszym ;)). Dodam, że „Melting point” również pochodzi z tej serii, co było dla mnie główną przesłanką do sięgnięcia po tę pozycję. Szczerze mówiąc, była to moja pierwsza przeczytana książka całkowicie LGBT+ i o ile nie żałuję, że ją przeczytałam, bo potrzebowałam takiego doświadczenia, to jednak od razu się przyznam. Książka była dobrze napisana, ale niestety nie umiałam się w nią wczuć. Zastanawiam się, czy byłoby inaczej, gdyby głównymi bohaterkami nie byli mężczyźni, tylko kobiety, ale wydaje mi się, że nie ma to większego znaczenia. Po prostu najczęściej sięgam po książki, w których próbuję się identyfikować z główną bohaterką i wczuć w jej relację z głównym bohaterem. Trudno było mi się wczuć w postać stu procentowo męską :)


    Wydana w 2015 roku książka „Melting point” to historia strażaka – gaya, przystojnego i zabawnego a przede wszystkim bardzo ciepłego i otwartego Gagea Simpsona a także Bradiego Smitha, byłego żołnierza i obecnie uznanego szefa kuchni znanej restauracji. Brady boryka się z bardzo silną odmianą PTSD i nie jest w stanie zbliżyć się do żadnego człowieka aż do momentu, gdy na jego drodze staje chodząca radość (przynajmniej z pozoru), czyli piękny Gage. Oczywiście pomijając fakt, że jest to para homoseksualna, akcja powieści przebiega podobnie jak w wielu innych romansach, które czytałam. Jest więc fascynacja, wzajemne pożądanie, radość ze wspólnie spędzonych chwil, próba zaufania, problemy i wątpliwości wynikające z trudnej przeszłości...

    Kate Mader naprawdę potrafi prowadzić fabułę w sposób, który sprawia, że nie wiadomo kiedy przeczytaliśmy książkę. Doceniam to tym bardziej, iż ostatnio zaczęłam kilka powieści i musiałam zawiesić ich czytanie, bo po prostu pomimo interesującej treści, prowadzenie wątków było nudne. I nie mówię tu tylko o autorach dla mnie nowych, ale również o autorkach, których inne prace już wcześniej znałam.

    Czy pozycja ma wady? Pewnie już się domyślacie, że ma. Jak każda książka ;) Brak wydania w j. polskim to tylko jedna z nich. Drugą poważną wadą jest to, że powieść fragmentami wydawała się zbyt zwięzła, jakby autorce spieszyło się do zakończenia. Trzeci problem to ten, wspomniany przeze mnie na początku, czyli fakt, że trudno było mi się wczuć w męskiego bohatera, więc czytałam jakby „z dystansu”. Pytanie, czy pomimo subiektywnych wad, które zauważyłam poleciłabym tę książkę? I tak, i nie. Tak, bo jest to ciekawe doświadczenie nawet dla osoby heteroseksualnej i w dodatku kobiety. Tak, gdyż zawsze jestem zwolenniczką poszerzania swoich horyzontów myślowych i rozwoju tolerancji, z którą tak wielu wciąż ma problem. Tak, bo jest to ważny element całkiem udanej serii autorki. Tak, bo książka technicznie była dobrze napisana. A co przemawia na nie? Przypuszczam, że dla relaksu powinniśmy czytać to, co sprawia nam przyjemność i pewnie wiele z nas nie znajdzie przyjemności w romansie, w który trudno się wczuć. Ale jeśli jesteście ciekawi, jak wg Kate Mader wygląda romans LGBT+ to jest to całkiem dobry wybór ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

A jutro coś, co może Was zaskoczy, bo będzie Vi Keeland i więcej krytyki niż zachwytu dla odmiany ;)


fot. Sil


czwartek, 24 listopada 2022

„Love at Last” jako przypomnienie, że miłość bywa ślepa, ale w końcu można przejrzeć na oczy i wybrać właściwie ;)

 

    Wydane w 2018 roku „Love at Last” (Claudia Connor) zaskoczyło mnie pod kilkoma względami. Po pierwsze, gdy zaczęłam czytać i zrozumiałam, że to kolejna powieść o pannie młodej porzuconej przed ołtarzem zastanawiałam się, czy warto to czytać, bo cóż nowego może mi autorka pokazać? I tu zaskoczenie, bo fabuła poszła w innym kierunku niż się spodziewałam. Po drugie zaskoczyło mnie to, że główny bohater nie jest playboyem. W sumie już tak się przyzwyczaiłam do tych pięknych złych chłopców, że to naprawdę była miła odmiana ;) Po trzecie, zaskoczyło mnie to, w którym momencie znalazł się problem pary, bo w zasadzie nie pod koniec książki, jak to zwykle bywa, ale na jej początku. Innymi słowy książka, pomimo że jest w zasadzie typowym, prostym i ciepłym romansem, zaskoczyła mnie totalnie ;)

    Ale od początku…

    Clare szykuje się właśnie do pójścia do ołtarza, gdy jej narzeczony prosi ją o rozmowę. Kobieta początkowo myśli, że chodzi o stres, że jej przyszły mąż potrzebuje od niej wsparcia. Gdy jednak okazuje się, iż zamiast tego Adam informuje ją, iż kogoś poznał i ją zostawia, Clare jest w takim szoku, że nawet nie jest w stanie wykrzesać z siebie żadnych emocji. Nie ma płaczu czy złości, jest spokojne pogodzenie się z faktem. Na przekór wszystkiemu, Clare postanawia pojechać na swój niedoszły miesiąc miodowy na Dominikanę. Jedzie sama, by odpocząć i poukładać sobie wszystko w głowie, ale gdy tylko znajduje się w swoim apartamencie wyszykowanym dla nowożeńców, gdy zdaje sobie sprawę, iż wszędzie dookoła niej są szczęśliwe pary i w dodatku ma wrażenie, że przyglądają się jej z pożałowaniem, powoli zastanawia się, czy nie popełniła błędu przyjeżdżając tutaj. Próbuje uciec, by schować się w zaciszu swojego pokoju, ale nagle traci równowagę i mało nie wpada do sadzawki z rybami przy restauracji, w której zamierzała zjeść obiad. Z opresji ratuje ją Deacon, weterynarz, który przyjechał do ośrodka na konferencję. Deacon i Clare od razu czują do siebie nić sympatii i postanawiają pójść na drinka. Clare, która ledwie dzień wcześniej została porzucona przed ołtarzem nie przewiduje oczywiście wplątania się w żadną romantyczną przygodę, zaś Deacon skrywający przed nią pewną tajemnicę, podziela jej punkt widzenia. Niestety ich serca mają inny pomysł na rozwój tej znajomości i po kilku dniach trochę przypadkowo, trochę intencjonalnie spędzonych razem nad morzem, przeradza się w początek uczucia. Niestety jak to zwykle bywa, tak w życiu, jak i w romansach, gdy Clare jeszcze śpi po pierwszej, wspólnie spędzonej nocy z Deaconem, mężczyzna dostaje rozpaczliwy telefon od swojej matki. Nie mając czasu na wyjaśnienia, zbiera się momentalnie i wyjeżdża. Próbuje zostawić dla Clare wiadomość, ale nie ma czasu jej dostarczyć i zdaje sobie sprawę, że prawdopodobnie notatka nigdy nie dotrze do jej pokoju, skoro nawet nie znał nazwiska kobiety. Niestety, naprawdę nie ma innego wyjścia, niż wyjechać od razu.

    Jak nie trudno się domyślić to nie jest koniec znajomości Clare i Deacona, ale są rozdzieleni na wiele miesięcy. W tym czasie czytamy o tym, co dzieje się w ich życiu. Czytamy o ich, naprawdę życiowych problemach, o tęsknocie, o nadziejach i braku nadziei. „Love at Last” to również książka o wsparciu bliskich osób i o takich problemach, które mogą się przytrafić każdemu z nas. To historia o straconych złudzeniach, o wątpliwościach i o próbie odzyskania zaufania. To również książka o tym, że iskrę da się rozpalić ponownie, jeśli człowiek się naprawdę postara. To przede wszystkim również książka o miłości do rodziny i o budowaniu rodziny jako takiej. Jest to naprawdę ciepła i spokojna powieść, bez niepotrzebnych dramatów, za to gwarantująca czysty, spokojny relaks.

    Wady? Oczywiście, brak wydania w języku polskim. Nawet w aplikacji Chapters, na której podjęto próbę adaptacji, opowieść pod tytułem „Podróż poślubna” jest dopiero w początkowej fazie realizacji. Drugą wadą dla niektórych może być brak wartkiej akcji, ale ja akurat z przyjemnością przeczytałam coś spokojniejszego.

Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Kochani Czytelnicy! Jestem chora, więc przez kilka dni mogą się pojawić zaburzenia w postach. Mogę jakiś ominąć, dać coś krótszego, jako zamiennik, zmienić porę publikacji. Jeśli będę na siłach, to oczywiście pojawi się następna recenzja. Następna planowana to coś dla czytelników  LGBT+ :)



fot. Sil


środa, 23 listopada 2022

Dlaczego nigdy nie powinno się całować złego chłopaka, czyli „Never Kiss a Bad Boy” jako wyjątek potwierdzający regułę na read2leep.pl

 

    Kochani, pamiętacie, jak pisałam, że nie lubię książek ociekających przemocą i takich, w których przestępstwa, morderstwa itp. są uważane za coś normalnego? Owszem, nadal nie lubię i jeśli mogę przewidzieć i uniknąć to nie czytam takich książek. Problem w tym, że wydana w 2015 roku pozycja „Never Kiss a Bad Boy” Nory Flite wzięła mnie z zaskoczenia, gdyż nie czytałam wcześniej ani recenzji, ani nawet opisu z okładki. Owszem, dość szybko się zorientowałam, czego historia dotyczy i kim są jej główni bohaterowie, ale zdążyła mnie już na tyle zainteresować, iż musiałam doczytać do końca. Książka ostatecznie stała się dla mnie wyjątkiem od reguły i pomimo ewidentnie złych głównych bohaterów, muszę przyznać, że ją lubię.

    Powieść opowiada historię trójkąta, ale nie triady. Owszem jest dwóch mężczyzn i jedna kobieta, jednak nie ma tu miłości homoseksualnej. Dla osób, które szukają czegoś LGBT+ ta pozycja się nie nada, ale nada się dla ludzi z otwartą głową, którzy zrozumieją, że miłość nie jedno ma imię. I uczucia między bohaterami to naprawdę najjaśniejsza strona tej pozycji. Sam wątek romantyczny jest piękny i wzruszający, nawet jeśli nie najpiękniej się zaczyna i przynosi ze sobą mnóstwo wątpliwości. Tu więc nie mam się czego czepić i rozwój czy tempo wydarzeń są dobre.

    A teraz o samej fabule.

    Bohaterami są dwaj mężczyźni - przyjaciele od dzieciństwa – Kite oraz Jacob, którzy stanowią swoje zupełne przeciwieństwa poza jednym, obaj byli mordercami… Zaś główną bohaterką jest Marina, która całe swoje życie poświęciła na znalezienie mordercy swoich bliskich, aby pomścić ich śmierć. Bohaterowie spotykają się więc w ciekawym momencie swojego życia, Jacob i Kite zakończyli „karierę” morderców a Marina bardzo by chciała zamordować człowieka, który pozbawił jej nie tylko rodziny, ale również normalnego życia. Historia, choć w zasadzie prosta, obfituje w tajemnice i niedopowiedzenia. Trzyma w napięciu i nawet, jeśli poznajemy myśli bohaterów, to naprawdę nie możemy być pewni, jak to wszystko się skończy. Nie ma tu typowego schematu powieści romantycznej, więc nie czytamy, że jest pod górkę, ale coraz lepiej, jest wielka miłość, są komplikacje, ale po których po prostu wszystko będzie nagle dobrze. Nie tym razem. Tu fabuła jest poprowadzona tak, że naprawdę nie możemy być niczego pewni i do niemal ostatniej chwili nie wiemy, jakie (i czy w ogóle) bohaterowie żywią do siebie uczucia.

    Dla porządku muszę wspomnieć, że adaptacja tej powieści do przeczytania (i to nawet po polsku) znajduje się w aplikacji Chapters, ale choć nie jest ona zła, jest raczej z tych lepszych, to jednak brakuje jej wielu wątków z oryginalnej powieści i przez to bywa trochę nielogiczna. W powieści, choć tyle mogę zdradzić, wszystko jest logiczne i tak napisane, że naprawdę bywają momenty, iż bardziej współczuję Jacobowi i Kitowi niż potępiam ich za niepochlebny wybór kariery „zawodowej”. Co do głównej bohaterki również nie mogę powiedzieć, iż nie rozumiem jej chęci pomszczenia rodziny. Ból, którego doznała jako kilkuletnie dziecko po prostu zasługuje na zemstę.

    Na koniec jeszcze wspomnę, że „Never Kiss a Bad Boy” nie epatuje nadmiarem dramy. Nora napisała książkę w sposób bardzo wyważony, odpowiedni do okoliczności. Bywa, że fragmenty tekstu są wręcz poetyckie, ale są też również prostackie lub naturalistyczne – wszystko dopasowane do kontekstu. Nie oznacza to jednak, że nie znalazłam w powieści wad. Np. nie bardzo podobały mi się sceny erotyczne i to nie dlatego, że niektóre z nich dotyczyły całej trójki, ale po prostu były dla mnie zbyt dosłowne i zupełnie nieromantyczne. Czasem miałam wrażenie, że były wręcz zimne i pozbawione emocji, ale oczywiście każdy może te sceny odebrać inaczej. Kolejną wadą wg mnie jest to, że bywały fragmenty, w których miałam wrażenie, że ten trójkąt był stworzony nieco na siłę i tu akurat miałam odczucia ambiwalentne, bo raz wydawało mi się, że jest ok i nagle pojawiała się scena, która sprawiła, że wątpiłam w sens takiego związku - za to minus dla autorki.

    Nie wiem, czy udało mi się Was zachęcić do sięgnięcia po tę pozycję i nie wiem, czy gdybym sama przeczytała najpierw czyjąś recenzję to sięgnęłabym po „Never Kiss”. Mimo wszystko ostatecznie nie żałuję, iż przeczytałam tę powieść. Było to po protu coś innego.

Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.


Jutro znów oklepany motyw, ale z bardzo niecodziennym rozwinięciem ;)



fot. Sil


wtorek, 22 listopada 2022

Nowość na read2sleep, czyli romans podróżny :)

 

    Książka „The boy I hate” Taylor Sullivan została wydana w 2017 roku i niestety nie w Polsce. Jak więc pewnie nie trudno się domyślić, możemy ją przeczytać w języku angielskim. Choć wielokrotnie zachęcałam, aby dać szansę e-bookom w oryginalnym języku i nie przejmować się niezbyt wysokim poziomem swoich umiejętności, co np. miało miejsce w moim przypadku, to jednak wiem, że wielu z Was zrezygnuje z czytania już po tym komentarzu. Ale podejmę wyzwanie i spróbuję Was zachęcić do zmiany zdania :)

    Szczerze mówiąc przeczytałam tę pozycję trochę przez przypadek i byłam naprawdę zdziwiona, gdy odkryłam, że „The boy I hate”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Chłopak, którego nienawidzę”, ma dość słabe recenzje. Moja opinia była wręcz entuzjastyczna i to może nie ze względu na samą treść, bo ta nie była odkrywcza, co na sposób prowadzenia fabuły. Taylor potrafiła wyciągnąć ze mnie wszystkie emocje, a przecież tak naprawdę fabuła była dość prosta. I za to ogromny plus.

    A z czym tu mamy do czynienia? Otóż artystka-rzeźbiarka Samantha, jest zaproszona na ślub swojej najlepszej przyjaciółki od dzieciństwa - Renee. Przygotowuje dla niej specjalny prezent, przepiękną rzeźbę, którą trzeba zawieźć autem, aby się nie zniszczyła. Niestety jej chłopak, również przyjaciel z dzieciństwa, informuje ją, iż nie będzie mógł jechać na wesele ze względu na pracę. Samantha jest załamana, ale jednocześnie zbyt wściekła i zdeterminowana, aby dotrzeć do swojej przyjaciółki, żeby zrezygnować z tej podróży. Postanawia pojechać sama, ale Renee nie chce o tym słyszeć i nakłania ją, aby zabrała się z jej starszym bratem – Tristanem. I tu zaczynają się schody, bo Samantha nienawidzi brata Renee. Problem w tym, że jej przyjaciółka nie ma pojęcia, dlaczego a to sprawia, iż nie daje za wygraną i nagle Samantha znajduje się w ciasnym aucie Tristana i jest zmuszona spędzić z nim w ten sposób, no cóż, zbyt wiele czasu.

    Tristan również nie podchodzi do pomysłu siostry entuzjastycznie. Zmienił się od czasów szkoły średniej, w której uchodził za playboya i był obiektem westchnień każdej dziewczyny, która na niego spojrzała. Wyjątek stanowiła Samantha, piękna i w zasadzie jedyna przyjaciółka Renee, która z jakiegoś powodu trzymała się na dystans i nie próbowała go zdobyć jak cała reszta płci pięknej. Tristan był nie tylko obiektem westchnień, ale również utalentowanym sportowcem, jednak jego kariera skończyła się, jeszcze zanim na dobre rozkwitła, gdy uległ wypadkowi. Musiał wówczas zapomnieć o dawnym życiu i stawić czoło rzeczywistości. A gdy myślał, że jest już na dobrej drodze do spokojnego życia singla, los ponownie splata jego ścieżki z Samanthą.

    Nie trudno się domyślić, że ta dwójka miała pewną historię i teraz, gdy znów znaleźli się w swoim życiu wspomnienia wracają. Ale co dokładnie się wydarzyło? I nic, i wszystko. Coś pięknego, coś delikatnego, coś radosnego. A później było nieporozumienie, więcej nieporozumień i tyle. To, co piękne zmieniło się w coś brzydkiego, w nienawiść. Teraz pytanie, czy Samantha i Tristan, w końcu dojdą do porozumienia. I co na to wszystko Renee?

    Pamiętacie, że pisałam na początku, że nie sama treść mnie ujęła, ale forma? Naprawdę tak jest. Autorka w niesamowity sposób przechodzi od zwykłego życia zwykłych ludzi do interesującej podróży, w której uporczywą cisze przerywają jedynie natrętne myśli bohaterów, ich wspomnienia i próba zrozumienia, co właściwie się wydarzyło. Mamy tutaj romans nie tylko podróżny w rozumieniu dosłownym, ale również mamy tu swego rodzaju podróż w czasie. W myślach bohaterów poznajemy inną, piękną historię. A jest to napisane w tak ciekawy i delikatny sposób, że pomimo zawiłości w czasie, uczuciach i przestrzeni, wszystko wydaje się logiczne i łatwe do przyswojenia. Nie, nie było tu dramy, a przynajmniej takiej, która wyciska łzy z oczu, ale same „zwykłe” emocje bohaterów, które powodują i złość, i radość, i wzruszenie. I za to naprawdę ogromny plus.

    Czy książka ma wady? Jak każda i jak każda inna pozycja, nie spodoba się wszystkim. Mnie porwała innością i prostotą w jednym. Wadą jest na pewno brak wydania w j. polskim. Nie jestem też pewna, czy zakończenie mnie satysfakcjonuje. W dodatku był jeden moment, w którym uznałam, że z całym szacunkiem dla głównej bohaterki, z którą w wielu względach jestem w stanie się identyfikować, niestety zachowała się idiotycznie. Tristan też miał swoje grzeszki, ale to akurat dodawało całości pikanterii. Zresztą może „wybryk” Sam też miał swój cel? Może po prostu autorka pragnęła przypomnieć, że jesteśmy tylko ludźmi i każdy z nas bywa idiotą raz na jakiś czas :)

I tym optymistycznym akcentem


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.


Jutro coś bardzo innego, bardzo dwuznacznego moralnie i szalenie interesującego ;)


fot. Sil



Krótki post informacyjny, czyli jeszcze raz o read2sleep.pl (oczywiście recenzja będzie dziś jak zwykle)


Kochani Czytelnicy!


    Pojawiło się ostatnio w kuluarach pytanie, czy będą recenzje książek innego rodzaju niż romanse. Otóż odpowiedź na dzień dzisiejszy to NIE WIEM. Dlaczego? Ponieważ blog read2sleep.pl poświęcony jest temu, co lubię pisać i czytać, zwłaszcza nocami ;) A moje ulubione książki to powieści romantyczne. Oczywiście nie oznacza to, że nie są one zliczane również do innych gatunków literackich. Zauważcie, że na blogu pojawiają się powieści z gatunku fantastki ("Crave", "Nocny książę", "Sezon burz"). Będą kryminały. Mamy też książki obyczajowe ("Zatoka śpiewających traw") czy powieści historyczne ("Zdobywca"). Są książki BDSM ("Master in Shining Armor") i wiele innych. Łączy je jedno, mają rozbudowany i ciekawy wątek romantyczny. Tak, jak do tej pory, od czasu do czasu jako bonus wrzucę coś ze swojej twórczości. Na razie będą to mikro opowiadania jak "Listopad i inne nieszczęścia", czasem może wrzucę jakiś wiersz. A jeśli będziecie chcieli czytać więcej moich prac, to może zacznę publikować coś dłuższego, ale podkreślam, że to zawsze będą tylko posty bonusowe. 

Mam nadzieję, że rozwiałam wszelkie wątpliwości ;) Normalny post z recenzją już za chwilkę ;)

Ściskam i pozdrawiam

Sil 




poniedziałek, 21 listopada 2022

Zapraszam do przeczytania „Zaproszenia”, czyli znów coś od Vi Keeland

 

    Całkiem świeża, bo wydana na świecie w 2021 roku zaś w Polsce zaledwie pół roku temu pozycja Vi Keeland – „Zaproszenie” to książka, którą polecam i to nie tylko na zimowe wieczory, ale na każdą pogodę – złą, dobrą, pogodę ducha i wszelkie inne pogody jakie znacie ;) Dlaczego? Bo jest to jedna z ciekawszych powieści romantycznych jakie czytałam.

    Opowieść zaczyna się od jednego szalonego wydarzenia w życiu spokojnej i ułożonej Stelli – perfumistki obdarzonej nieprzeciętnym węchem, która posiada interesujące hobby, jakim jest czytanie starych pamiętników. Stella jest właśnie w bardzo szczególnym momencie swojego życia. Po pierwsze w końcu udało jej się odłożyć na tyle dużo, aby móc zrezygnować z pracy i zająć się swoim wymarzonym biznesem. Po drugie właśnie zakończył się jej długoletni związek. Po trzecie jej współlokatorka wyprowadziła się z dnia na dzień bez opłacenia czynszu… I tu zaczyna się historia. Na nazwisko dawnej koleżanki przychodzi zaproszenie na wesele. Stella otwiera je bezmyślnie i dziwi się, gdy nie zna młodej pary. Wie tylko, że ślub odbędzie się w jej wymarzonym miejscu, czyli w Bibliotece Narodowej. Za namową przyjaciela – Fishera - postanawia ten jeden raz zrobić coś szalonego i udać się na to wesele udając swoją byłą współlokatorkę. Wszystko idzie zgodnie z planem do momentu, w którym okazuje się, że zostaje przyłapana na gorącym uczynku przez brata panny młodej – Hudsona…

    Hudson, jak wielu innych bohaterów od Vi Keeland, to dobry facet, jednak zapomniał o tym po nieudanym małżeństwie i rozwodzie. Została mu córka, którą kocha nad życie, dobrze dogaduje się też z siostrą – Olivią. Jest bogaty, męski, inteligentny, ale zimny jak lód. Przy ciepłej i radosnej Stelli, zachowuje się z rezerwą, choć może jest to niedopowiedzenie. Owszem, kobieta mu się podoba, jednak mocno nadwyrężyła jego zaufanie na samym początku znajomości, gdy nieproszona zjawiła się na weselu jego siostry i to pod cudzym nazwiskiem. Ponieważ jednak sama panna młoda z ogromnym entuzjazmem podchodzi do tej ciekawie rozpoczętej znajomości, zwłaszcza po szczerych przeprosinach ze strony Stelli, Hudson nie ma innego wyjścia, niż zaakceptować obecność Stelli w jego życiu. Nawet jeśli nie prywatnym to zawodowym, gdyż Olivia staje się upartą ambasadorką nowego biznesu nowej przyjaciółki. Początkowy chłód Hudsona powoli znika, gdy Stella okazuje się dobrą, sympatyczną partnerką w interesach, do tego pracowitą, prawdziwie utalentowaną i jeszcze piękną i ciepłą. Czy jednak iskierka porozumienia, która pojawia się między tą dwójką ma szansę rozpalić ogień, gdy nieoczekiwanie Stella odkrywa tajemnicę, której nie znał nawet Hudson?

    Tyle mogę napisać o samej fabule i mam nadzieję, że udało mi się zachęcić do przeczytania „Zaproszenia”. Książka w mojej ulubionej narracji pierwszoosobowej jest pisana z puntu widzenia Stelli, ale okazjonalnie przeplatana rozdziałami pisanymi z punktu widzenia Hudsona. Czyta się lekko i miło. Jest prawdziwie zabawna, bez wymuszonych i niesmacznych żartów. Bywa namiętna, ale nie pretenduje do erotyku. Sceny intymne to tylko dodatek i trzeba się na nie naczekać. Książka jak dla mnie obfituje w odrobinę zbyt wiele zbiegów okoliczności, przez co jest oderwana od rzeczywistości, ale to nie umniejsza mojej sympatii tak dla bohaterów, jak i dla autorki. „Zaproszenie” czyta się naprawdę świetnie i to do tego stopnia, że czytając niemal zarwałam nockę, a to już chyba mówi samo za siebie ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jutro coś troszkę z innej beczki, ale wciąż niezmiennie zostajemy przy romansach :)


fot. Sil



niedziela, 20 listopada 2022

Motyw stary jak świat, czyli „Runaway girl”

 

    Wydana w 2018 roku książka „Runaway girl” czyli w wolnym tłumaczeniu „Uciekająca dziewczyna” autorstwa Tessy Bailey to z jednej strony trochę oklepany motyw panny młodej, która uciekła sprzed ołtarza, a z drugiej fascynująca historia pełna pasji. Dla porządku trzeba dodać, iż historia ta jest drugim tomem z trzytomowej serii autorki. Pierwszy tom („Getaway girl”)nie przemówił do mnie tak, jak „Uciekająca dziewczyna” zaś trzeciego nie czytałam, choć pewnie jeszcze przeczytam :)

    A teraz do rzeczy.

    Naomi, była królowa piękności, pochodzi z dobrego domu, przynajmniej oficjalnie, bo tak naprawdę przeszłość jej rodziców to wiele małych i większych grzeszków. Kobieta żyje etykietą, którą wpoiła jej matka i robi to, czego zawsze od niej wymagano, pretenduje do bycia idealną żoną przyszłego burmistrza. Choć jej narzeczony to idealny mężczyzna z nienaganną przeszłością i traktuje swoją przyszłą żonę z największym szacunkiem oraz ze sporą dawką sympatii, nie ma między nimi iskry. Ich związek był od początku do końca po prostu zgodny z oczekiwaniami, pozbawiony chemii i spontaniczności. Może dlatego, gdy Naomi czeka już w swojej idealnej sukni na sygnał, aby ruszyć do kościoła, wystarczy maleńki impuls i już wie, że nie może tego zrobić. Ani sobie, ani swojemu narzeczonemu. Zamiast więc ruszyć alejką prosto w objęcia mężczyzny, z którym miała spędzić resztę życia, posyła mu liścik a sama udaje się w spontaniczną podróż w nieznane. W ten sposób Naomi dociera do miejsca, w którym jako dobrze wychowana dziedziczka i przyszła pani burmistrzowa nigdy by się nie znalazła. Jest to dom żołnierza (nie, tym razem nie byłego żołnierza ;)), który wziął urlop w wojsku, aby zająć się swoją młodszą siostrą do momentu, aż dziewczyna będzie mogła zająć się sobą sama, czyli jeszcze tylko parę miesięcy. Jason, bo tak ma na imię gruboskórny i dziko przystojny żołnierz, to zupełne przeciwieństwo Naomi i to pod każdym względem. A jak powszechnie wiadomo czytelniczkom i czytelnikom romansów, przeciwieństwa się przyciągają. :)

    „Runaway girl” to powieść pełna pasji i pełna ciekawych wątków pobocznych. Mierzymy się tu z lękami pourazowymi, ze śmiercią bliskich (na szczęście to tylko duchy przeszłości), z odkrywaniem siebie, z próbą pogodzenia serca i rozumu, z mezaliansem, z oczekiwaniami innych a nawet z buntem, który w przypadku Naomi przyszedł może odrobinę za późno… ;)

    Książka nie jest idealna. Tak, jak wspominałam, uciekająca panna młoda czy żołnierz z lękami pourazowymi to dość powszechna tematyka romansów, zwłaszcza tych amerykańskich. Panna z dobrego domu, która próbuje zadowolić swoich rodziców i w ten sposób traci siebie też nie jest niczym nowym. Ale jest w tej książce „to coś”, co sprawiło, że mimo wszystko myślę o niej ciepło. Tessa Bailey pisze nawet te proste i krótkie opowiadania w sposób pełen pasji, a jednocześnie zmienia nawet najtrudniejsze historie w lekkie, łatwe i przyjemne do czytania. Cóż, warto może wspomnieć w tym miejscu, że widzę w autorce jakąś mroczną fascynację scenami erotycznymi na pograniczu BDSM, ale to nie jest erotyk tego typu. To powieść romantyczna z jedną czy dwiema gorącymi scenami, które dodają historii smaczku, ale jej nie przytłaczają.

    Prawdziwą wadą jest to, że książka nie została wydana w Polsce. Ale tym razem mogę Was pocieszyć. „Runaway girl” jest do czytania online za darmo i Google tłumaczy ją automatycznie na język polski. To tłumaczenie nie jest, co prawda najwyższych lotów, ale da się przeczytać i da się wszystko zrozumieć. Jest też dostępna adaptacja w polskiej wersji gry Chapters, ale nie została najlepiej zrobiona, więc nie mogę polecić z czystym sumieniem. Ja oczywiście, jak zawsze, zachęcam do sięgnięcia po powieść w języku oryginalnym i zapewniam, że po przeczytaniu kilku książek po angielsku stanie się to całkiem łatwe. Oczywiście nie mam tu na myśli osób, które faktycznie nie znają ani słowa po angielsku. Ale nawet drugi poziom znajomości angielskiego to już, w moim odczuciu, dobry start :)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.


Zgadnijcie, jakiego autora książka będzie jutro? ;)



fot. Sil



sobota, 19 listopada 2022

„Bad Romance” - nic szczególnego, ale czytało się dobrze :)

 

    Wydany w 2015 roku „Bad Romance” Jen McLaughlin zainteresował mnie głównie dlatego, że aplikacja, w której kupuję e-booki podpowiedziała mi tę książkę jako odpowiedź na przeczytaną przeze mnie inną książkę. Zwykle sprawdzam podpowiedzi i czasem coś przyciągnie moje oko, a czasem nie. Tym razem stało się to pierwsze. Znałam już wcześniej książkę Tijan „Antybrat” więc pomyślałam, że może „Bad Romance” będzie o czymś podobnym, ale tak naprawdę te dwie pozycje nie mają ze sobą prawie nic wspólnego. Po pierwsze książka Tijan została wydana w Polsce, a książka Jen niestety nie. Po drugie, tym razem naprawdę chodzi o związek między przyrodnim rodzeństwem (przypominam, że w j. angielskim przyrodnie rodzeństwo to nie to samo co pół rodzeństwo). A jeśli chodzi o podobieństwa ;) to „Bad Romance” podobnie jak „Antybrat” to książka uważana przez niektórych za dwuznaczną moralnie i podobnie jak w przypadku „Antybrata” uważam, że to bezpodstawny zarzut. Jeśli dwoje młodych ludzi jest uważanych za rodzeństwo tylko dlatego, że ich rodzice wzięli ślub to w moim odczuciu jest to błędne rozumowanie. Owszem, pewnie inaczej bym podeszła do sprawy, gdyby chodziło o przyrodnie rodzeństwo, które się razem wychowywało. Wtedy mogłabym się zawahać, czy związek takiej dwójki jest dwuznaczny moralnie, czy nie. Ale jeśli chodzi o sytuację, w której dwoje dorosłych lub prawie dorosłych jest „związanych” ze sobą małżeństwem ich rodziców? To o co ten cały szum? A gdyby było odwrotnie i najpierw byłby związek dzieci a później ich samotnych rodziców? To, czy ktoś wówczas uznałby sytuację za niemoralną? Szczerze wątpię :)

    A teraz o samej treści… „Bad Romance” to naprawdę dość typowy, amerykański romans. Bogaty ojciec piętnastoletniej Lilly żeni się z niezbyt zamożną mamą praktycznie dorosłego Jacksona. Jackson to taki typowy zbuntowany nastolatek, który nie dogaduje się z matką. Lilly z drugiej strony to ułożona, bardzo milutka dziewczyna z dobrego domu, która stara się uszczęśliwiać wszystkich dookoła – śliczna i słodka. Jackson po niezbyt szczęśliwym dzieciństwie stara się zrazić wszystkich do siebie a Lilly stara się z nim zaprzyjaźnić i uczynić jego życie lepszym. W końcu faktycznie tak się staje i Jackson odkrywa, że słodka Lilly to jedyne światełko w jego życiu. Oczywiście Lilly z drugiej strony również jest zafascynowana Jacksonem. Któregoś dnia przekomarzają się wesoło po czym dochodzi między nimi do pocałunku. Jak to w życiu bywa, przyłapują ich na tym rodzice. Wściekły ojciec dziewczyny wyrzuca Jacksona z domu a on jest szczęśliwy, że zyskuje w jego odczuciu wolność. Ma już osiemnaście lat, więc postanawia zaciągnąć się do Armii. Niestety 7 lat później mężczyzna ulega wypadkowi i nagle nie wie, co zrobić ze swoim życiem. W tajemnicy wraca do rodzinnego miasta, ale nie kontaktuje się ani z matką, ani z Lilly aż do momentu, gdy spotyka dziewczynę w nocnym klubie… I tu zaczyna się prawdziwa fabuła.

    „Bad Romance” to powieść, która wydaje się nierzeczywista, więc czytałam ją trochę z przymrużeniem oka. Wątek byłego żołnierza jest ponadto dość mocno oklepany w literaturze amerykańskiej. Właściwie, choć książka była lekka, łatwa i przyjemna, nie wzbudziła we mnie większych emocji. Był tylko jeden drobny element, który mnie zaskoczył, ale i tak ciesze się, że chociaż tyle. Niestety zakończenie mnie zawiodło, choć teoretycznie wpisywało się w moje preferencje. Nie o to chodzi, że było źle napisane, ale zaskoczyło mnie, że to już. Po prostu wyglądało to tak, jakby w pewnym momencie autorce znudziło się pisanie, więc na szybko coś skleciła.

    Czy poleciłabym tę książkę? Cóż, tak. Można raz przeczytać dla relaksu. To dobry romans, ale nie ma w nim nic specjalnie zaskakującego. Nie mogę odradzić, bo ani mnie nie zniesmaczył, ani nie zezłościł. Napisany też był całkiem dobrze. Ale jeśli mam być uczciwa w ocenie to również nie za bardzo mnie porwał. Po prostu książka do przeczytania w jakiś długi zimowy wieczór i tyle.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Zanim znów przejdę do czegoś od Vi, wcisnę jeszcze coś o uciekającej pannie młodej. Do jutra :)


fot. Sil





piątek, 18 listopada 2022

„Zdobywca” - romans historyczny po raz pierwszy na reed2sleep.pl

 

    Brenda Joyce to amerykańska autorka licznych powieści romantycznych a wręcz erotycznych i, gdy czytałam opis na okładce „Zdobywcy” twierdzono, że to najlepszy romans historyczny autorki. Nie powiem, lubię go i mam do niego sentyment, bo przeczytałam go jeszcze jako bardziej młodsza niż starsza nastolatka, ale czy jest to najlepsza książka autorki? Jeśli tak to poprzeczki nie ustawiła wysoko.

    „Zdobywca” został wydany w 1993 roku. Można znaleźć go w internecie za grosze w formie tradycyjnej lub jako pdf. Oczywiście jest wydany po polsku, więc tym razem nie musicie się martwić, czy Wasze umiejętności językowe pozwolą na przeczytanie recenzowanej przeze mnie książki :) Choć ja osobiście wciąć polecam, by sięgać po pozycje w oryginale, wiem, że wielu z Was woli jednak czytać w rodzimym języku.

    A z czym mamy tu do czynienia? Akcja dzieję się w XI wieku, w Anglii. Wilhelm Zdobywca krwawo tłumi saksońskie powstania a wśród jego żołnierzy wyróżnia się kilku, którzy za zasługi otrzymują podbite tereny we władanie. Jednym z takich wojowników jest Lord Rolf de Warenne, Norman. Rolf w drodze do swojego nowego domu rozprawia się z saksońskimi wieśniakami, którzy ukrywali zbiegów. Wśród ciżby odnajduje wzrokiem jedną dziewczynę, piękną waleczną Saksonkę, która ośmiela mu się przeciwstawić i prosić o łaskę dla wieśniaków. Rolf oczywiście nie przejmuje się jej błaganiami, ale dziewczyna przykuwa jego uwagę i postanawia wykorzystać ją seksualnie. Zanim zdarza się najgorsze, jeden z ludzi Rolfa – Gay powstrzymuje go mówiąc, że to siostra dawnych władców tych ziem. Rolf zastanawia się, czy właśnie o mało nie zgwałcił swojej narzeczonej – Alicji, a dziewczyna nie wyprowadza go z błędu… Dopiero na miejscu okazuje się, że owszem, dziewczyna jest siostrą dawnych saksońskich władców tych ziem, ale nie tylko przyrodnią, ale jeszcze nieślubną i nie jest obiecaną mu narzeczoną Alicją, tylko jej znienawidzoną siostrą - Ceidre.

    Romans między Ceidre i Rolfem jest gorący, wręcz erotyczny, ale książka nie opiera się wyłącznie na pożądaniu bohaterów. To prawdziwa mieszanina scen batalistycznych (nie to, że są jakoś bardzo rozbudowane), realiów wojskowych, kwestii lojalności wobec własnych ludzi, zaufania, zdrady, wybaczenia, konfliktów interesów, miłości, która nie wystarcza, by oddać serce, uprzedzeń, zazdrości i wszystkiego innego, czego można się spodziewać w dobrej, pseudo historycznej książce. Czy książka ma więc jakieś wady? Owszem, ma. Jedną z nich jest fakt, że współczesnemu człowiekowi a zwłaszcza kobiecie trudno czytać „Zdobywcę” w oderwaniu od dzisiejszych czasów. I mnie również jest trudno, chociaż teoretycznie potrafię zrozumieć, że w XI wieku inaczej podchodziło się do seksualności czy cielesności. Wtedy, choć nadal uważam, że jest to złe, nie było nic nadzwyczajnego w tym, że żołnierze wykorzystywali seksualnie kobiety z podbitych terenów. I jako coś „normalnego” jest to również ukazane w niniejszej pozycji.

Czy więc polecam tę książkę? Tak, jak napisałam wcześniej, mam do niej sentyment, bo czytałam ją jako dwunasto- może trzynastoletnia dziewczyna. Nie jest to może najlepsza książka historyczna, jaką czytałam, ale jest ciekawie napisana i bardzo namiętna. Romans jest prawdziwy i gorący. Problemy dawnych czasów są całkiem nieźle oddane, chociaż tak, jak przeczytałam w jednej z recenzji tej książki, zakończenie jest nieco przesłodzone. Nie mogę więc napisać, że polecam ją bez zastrzeżeń, ale na pewno jest to pozycja do odhaczenia dla miłośników, a może bardziej miłośniczek, romansów.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

A jutro zły romans, który okazał się całkiem dobry ;)


fot. Sil


czwartek, 17 listopada 2022

„A Worthy Opponent” – czytać czy może jednak nie…

 

    Książka „A Worthy Opponent” Katee Robert została wydana w 2019 roku i nie jest przetłumaczona na język polski. Przynajmniej ja takiego tłumaczenia nie znalazłam, oprócz może aplikacji Chapters, gdzie można znaleźć adaptację pod tytułem „Godny przeciwnik”. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że adaptacja została wykonana nieźle, ale tylko biorąc pod uwagę wersję premium gry. Pozycja ta jest elementem szerszej serii autorki, ale pozostałych 5 książek nie znam.

    Jeśli zastanawia Was tytuł dzisiejszego posta to od razu zaznaczę, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Z reguły, gdy już coś przeczytam to nie żałuję, że tak się stało, ale muszę przyznać, że podczas samej lektury miałam odczucia ambiwalentne… „Godny przeciwnik” to erotyk, który balansuje na granicy dobrego smaku i w dodatku jest umiejscowiony w światku przestępczym. Nawet nie mafijnym. To książka o przestępcach, którzy są „dobrymi przestępcami lub „złymi przestępcami”, co w moim odczuciu staje się nieco groteskowe. Dlaczego miałam więc odczucia ambiwalentne a nie jednoznacznie negatywne? Bo mimo wszystko ta pozycja jest bardzo dobrze napisana. Jeśli brać pod uwagę okoliczności wszystko do siebie pasuje i jest tak jak powinno być w danej sytuacji. Czasami czytając jakąś powieść mafijną mam niesmak, że ludzie są tam przedstawiani jako „honorowi”, „uczciwi” itp. Nie za bardzo rozumiem, jak np. można nazywać handlarzy narkotykami „honorowymi” czy „uczciwymi”… Ale ok, to po prostu nie moje książkowe klimaty. Natomiast w „A Worthy Opponent” takich sytuacji nie ma. Książka skupia się na czymś zupełnie innym i dlatego nie wydaje się śmieszna czy niesmaczna, oczywiście jeśli kogoś nie przerazi nadmiar ostrych scen erotycznych…

    „Godny przeciwnik” to historia Tink (od Tatiany), nieco zwariowanej pracownicy klubu BDSM, która pracując tam i mieszkając przez pięć lat po tym, jak uciekła od przemocowego partnera, nagle zostaje bez dachu nad głową. Jej kontrakt wygasa a właściciel klubu nie chce go przedłużyć. Z pomocą przychodzi jej znajomy i były pracownik dawnego partnera – Hook. Mężczyzna, który od lat żywił uczucia do byłej partnerki byłego „wodza” przedstawia Tatianie propozycję nie do odrzucania. Zapewni jej bezpieczeństwo i zemstę na dawnym ciemiężycielu, o ile kobieta go poślubi… Tink, dla której Hook, pomimo że od zawsze fizycznie atrakcyjny, stanowi jednak nazbyt duże przypomnienie o bardzo złej przeszłości, próbuje nie ulec pokusie. Szybko jednak okazuje się, że naprawdę nie ma innego wyjścia, jak tylko poślubić mężczyznę.

    „A Worthy Opponent” jest dla mnie bardziej erotykiem, niż powieścią romantyczną, chociaż oczywiście romans jest i to całkiem udany. Mimo wszystko reprezentuje sobą wiele rzeczy, których wolałabym unikać w książkach, gdybym umiała przewidzieć na początku o czym będą. Z ciekawostek, to książka również dla osób LGBT+, więc jeśli ktoś ma problem z czytaniem o sytuacjach intymnych między partnerami tej samej płci to może odłożyć tę pozycję na półkę. Ale dla porządku zaznaczę, że sam romans nie dotyczy par homoseksualnych, więc jeśli ktoś dla odmiany szukałby romansu LGBT to nie jest ta książka również.

    Czy polecam tę pozycję? Nie mam zielonego pojęcia, co tu napisać. Tak, jak wspomniałam, nie żałuję, że już przeczytałam tę książkę. Czy jednak jestem w stanie ją polecić innym osobom? Jest znacznie więcej innych, ciekawych lektur, które bym rekomendowała zamiast „A Worthy Opponent”. Jednak jeśli macie dużo czasu, chcecie przeczytać coś innego i lubicie powieści erotyczne to proszę bardzo – to będzie dla Was ;)


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Jeszcze dziś wieczorem zapraszam na bonus, czyli moje króciutkie opowiadanko romantyczne.

Jutro rano znów coś starego, choć może nie aż tak jak „Zatoka śpiewających traw” ;)


fot. Sil


środa, 16 listopada 2022

Coś ze starej biblioteczki, czyli urok powieści „Zatoka śpiewających traw”

 

    Wydana w 1967 roku (tak, w 1967 roku, choć ja akurat mam egzemplarz z ‘89r.) „Zatoka śpiewających traw” Stanisławy Fleszerowej-Muskat nie jest określana jako romans, ale jako fikcja historyczna i dotyczy powojennej Polski. Dlaczego więc recenzja tej książki znalazła się na moim blogu? Ponieważ wbrew pozorom to jest romans i to naprawdę dobry, po drugie mam do niej ogromny sentyment.

    Z pozycją Fleszerowej-Muskat spotkałam się przypadkiem, gdy mając około 11 lat, przeszukiwałam biblioteczkę mojej mamy, aby znaleźć sobie coś do czytania. Moja mama trzymała książki w moim pokoju i pewnie nie spodziewała się, że będę zainteresowana jej starym księgozbiorem. Myślę, że do dziś nie zdaje sobie sprawy, że przeczytałam prawie wszystko z jej szafki, bo gdyby wiedziała, co czytała jej jedenastolatka… Oj, zawał na miejscu ;)

    Ale „Zatoka śpiewających traw” to nie była książka, której należało się obawiać jako lektury dla dziewczynki. Może po prostu wielu wątków nie zrozumiałam wówczas tak, jak należało, ale poza tym to była piękna quasi historyczna pozycja, którą chętnie poleciłabym młodym dziewczynom.

    Fabuła rozpoczyna się w sposób dość melancholijny. Młoda absolwentka chemii, Dorota, jedzie pociągiem do swojego pierwszego prawdziwego miejsca pracy. Wraz z przyjacielem ze studiów rozpoczęli działalność nad Zatoką Pucką i starają się wszystko ułożyć tak, aby rywalizować z zagranicznymi przedsiębiorstwami, co w tamtejszych realiach w Polsce było praktycznie nierealne. Oczywiście nie była to działalność w rozumieniu dzisiejszych firm. Dorota i Wiktor (nie, Wiktor nie jest głównym bohaterem ;)), musieli się postarać, aby nakłonić do współpracy państwo. Gdy wreszcie się udaje, niemal skaczą z radości do czasu, gdy okazuje się, iż nic nie jest takie łatwe a już na pewno nie prowadzenie Zakładu Doświadczalnego nad Zatoką Pucką.

    Ciekawe jest to, że główny bohater powieści – Dominik Gil, nie pojawia się od razu. Najpierw poznajemy historię Doroty. Wiemy, że jej mama jest lekarzem, że jej tata to kapitan żeglugi wielkiej i zaczyna mieć problemy zdrowotne oraz, że brat bohaterki o konstruktor okrętów, który wybiera się w testowy rejs do Afryki. Wiemy, że Wiktor jest żonaty i ma dwoje dzieci. Wiemy bardzo dużo, zanim w ogóle pomyślimy nawet o tym, że kogoś brakuje. Dominik pojawia się nieoczekiwanie, w nocy, gdy do nowego miejsca pracy Doroty dzwoni telefon. Akurat postanowiła przenocować w Zakładzie uciekając od problemów w domu, gdy jej sen zakłóca telefon od wściekłej kobiety. Dorota jednocześnie czuje ulgę, że nic złego nie przytrafiło się jej bliskim i wściekłość, że ktoś budzi ją po nocy, aby tak naprawdę zadzwonić do domu sąsiada – małego staruszka, który mieszka naprzeciwko jej pracy. Gdy jednak Dorota dociera na drugą stronę ulicy okazuje się, że telefon nie jest do starego Aleksa oraz, że Aleks nie jest samotny, jak wcześniej sądziła Dorota. Otóż ma wnuka – Dominika i co to za wnuk? Dorocie brakuje tchu na sam widok nawet, jeśli wściekłość przysłania jej możliwość właściwego przedstawienia się mężczyźnie.

    Romans nie zaczyna się od razu, bo jest nieco utrudniony zarówno przez negatywne nastawienie Doroty, jak i fakt, że Dominik również pływa (jako kapitan trawlera). Rozwija się więc powoli i spokojnie, ale jest. I jest naprawdę ciekawie napisany. Z zapartym tchem śledziłam losy bohaterów i próbowałam rozgryźć ich sytuację. Oczywiście nie było to łatwe dla jedenastolatki ani nawet kilka następnych razów, gdy czytałam tę książkę będąc już nieco starsza.

    Na koniec jeszcze pytanie, dlaczego „Zatoka śpiewających traw” nie jest zaliczana do romansów, ale do fikcji historycznej? Myślę, że dlatego, iż porusza tak wiele trudnych powojennych tematów, że w zasadzie przeważają one w treści. Jest też wiele innych wątków pobocznych, które może nie dominują powieści, ale sprawiają, że romans  scala fabułę, ale jej nie wyczerpuje. Mimo wszystko jednak, nie da się go nie zauważyć i jest na tyle dobry, iż ja jednak upieram się, że „Zatoka śpiewających traw” ma cechy powieści romantycznej. Czy polecam ją do przeczytania. Oczywiście i to nie tylko osobom z mojego pokolenia. Może być też ciekawym doświadczeniem dla ludzi młodych, którzy nie mają już pojęcia, jak żyło się w naszym kraju po II Wojnie Światowej. A książka autorki, która żyła w „tamtych czasach” może być ciekawym, choć nieco abstrakcyjnym doświadczeniem.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


P.S.

Zapomniałam wspomnieć, że „Zatokę” możecie przeczytać online za darmo :)


Jutro coś, czego nie jestem w stanie jednoznacznie polecić…


fot. Sil




Najpopularniejsze posty :)