Kochani!
Zapraszam na moje kolejne mikro opowiaanko "Listopadowy szept". Treść to oczywiście wytwór mojej wyobraźni i nie jest oparta na faktach. Tematyka obyczajowa.
Ściskam i pozdrawiam
Sil
Listopadowy szept
Silentia
- Mamo! Jak właściwie poznaliście się z tatą?
Zabrałam ukochanego kotka mojego syna z jego pokoju, po czym mocniej nakryłam Maciusia kołdrą. Przysiadłam na brzegu jego łóżka, delikatnie masując swój ciążowy brzuszek.
- Mówiłam ci, kochanie. Babcia Grażynka i ja mieszkałyśmy w jednej klatce w bloku. Po prostu któregoś razu poznałam jej syna i zakochaliśmy się w sobie.
- E, to za proste! Zresztą tata mówił, że to Mrusia was ze sobą połączyła. Opowiesz mi? Proszę!
- No dobrze... - zamyśliłam się a na mojej twarzy pojawił się łagodny uśmiech. Tak, właściwie to Mrusia nas ze sobą połączyła, ona, jej trójka maluchów i listopadowy szept... i moja obecna teściowa - W takim razie, synku, posłuchaj...
***
Kilka lat wcześniej....
Wiało jak cholera i choć próbowałam naciągnąć kaptur jak najmocniej na twarz, mżawka powoli przerabiała moje włosy na mokre sznurki. Już nie miałam siły upychać ich pod materiałem kurtki, zwłaszcza że i rękawiczki od dawna miałam mokre. Ale musiałam wytrwać. Z latarką przeczesywałam okoliczne zarośla, ze wszystkich sił starając się być jednak dyskretną. A wszystko to przez sąsiadkę z bloku obok - Baśkę i jej długi jęzor. "Widziałaś już?" - pytała innej sąsiadki, starszej pani Grażynki, która słynęła z tego, że nie lubiła plotek, za to bardzo lubiła zwierzęta. W domu miała dwa adoptowane psy i trzy koty. Mówiła o nich, że ratują ją od samotności, odkąd jej jedyny syn wyjechał do innego miasta, do jakiejś świetnej pracy. Mówiła o nim z dumną zawsze, gdy akurat spotkałyśmy się na pobliskich ogródkach działkowych. Miała tam azyl dla swoich psów i kilka budek dla bezdomnych kotów. Jednak jej syna - "Michasia", trzydziestodwuletniego "Michasia"... widziałam tylko raz i całe szczęście. Facet był bowiem niesamowicie przystojny, a ja przecież dawno temu poprzysięgłam, iż zostanę starą panną, żeby nie musieć już znosić buraków jak mój były...
Ale teraz nie w głowie były mi ani byłe, ani niemożliwe związki, lecz szare futro jakichś kociąt, bo po słowach "Widziałaś już?" skierowanych do mamy przystojniaka, Baśka kontynuowała "W krzaczorach za tą starą szopą w polu okociła się jakaś dzika kotka. Moje psy znalazły ją wczoraj, chyba martwą, bo z daleka wyglądało mi, że się nie ruszała. Były wtulone w nią trzy kociaki. Szkoda ich..." - Baśka spojrzała znacząco na sąsiadkę. Oczywiście pani Grażynka od razu chciała polecieć i szukać maleństw, jednak los chciał inaczej. Zwichnęła kostkę. Nie udało jej się też dodzwonić przez cały dzień do pobliskiej fundacji, więc zamiast tego dwie godziny temu wykonała desperacki telefon do mnie. I choć po powrocie z pracy marzyłam tylko o gorącym prysznicu i dobrej kolacji, zamiast tego wzięłam latarkę i karton po odkurzaczu (był to jedyny karton, który posiadałam), po czym ruszyłam w zarośla ku starej szopie kilkaset metrów za naszym osiedlem. I teraz od godziny przeszukiwałam okolicę, zastanawiając się, czy nie słyszę miauczenia przez przeraźliwy wiatr, który próbował wywiać mnie z tego pola, czy może jednak stało się najgorsze i cała kocia rodzinka przeniosła się na tamten świat. Ostatni raz przystanęłam w całkowitej ciszy. Nie wołałam już "kici, kici", lecz próbowałam wychwycić uchem jakikolwiek dźwięk zza tej starej szopy, ale zamiast tego usłyszałam ciężkie kroki tuż za plecami. Odwróciłam się z latarką tak gwałtownie, że o mało nie wypadła mi z rąk, zaś gdy ujrzałam tuż przed sobą wielką, zakapturzoną postać, już nie zdołałam utrzymać źródła światła. W nagłym przypływie paniki, rzuciłam przedmiot przed siebie z głośnym wrzaskiem.
- Aua! Cholera! Odbiło ci kobieto?! - doszły do mnie poirytowane słowa mężczyzny, w którym przed chwilą widziałam swojego potencjalnego oprawcę.
- To tobie odbiło! - odwrzasnęłam - Dlaczego skradasz się za mną?!
- Nie skradam się! Przed chwilą wołałem w twoim kierunku! A gdy nie reagowałaś, podszedłem bliżej. Dlaczego zdzieliłaś mnie latarką?
- Jak to dlaczego? - spojrzałam na niego jak na idiotę, choć szczerze mówiąc, absolutnie go nie widziałam i byłam pewna, że on również nie widzi mnie.
Po chwili usłyszałam jakieś szmery i mężczyzna najwyraźniej odpalił własną latarkę w telefonie, bo rozbłysło światło oświetlając, bardzo, bardzo przystojną twarz, którą już gdzieś widziałam. Przełknęłam ślinę, momentalnie rozpoznając jegomościa.
- Ty jesteś Magda? - zapytał nieco spokojniej, chociaż jego ton wciąż nosił znamiona irytacji.
- Tak, a ty Michaś - skinęłam głową.
- Michał, wolałbym Michał, jeśli można. Moja matka zadzwoniła kilka godzin temu, że zwichnęła kostkę, ale odmówiła pojechania do szpitala, póki nie znajdę tu jakichś kociąt. Podobno poszłaś ich szukać. Wiesz może, co z tymi kotami?
- Nie, nie znalazłam ich, ale... czekaj! - nadstawiłam uszu, bo nagle usłyszałam jakiś cichutki dźwięk, jakby pisk - Jest tam może gdzieś koło ciebie moja latarka? - zapytałam szeptem, mocno zawstydzona.
- Zobaczę... Jest! - podał mi rzecz.
Wzięłam ją od niego i na szczęście działała. Przyłożyłam palec wskazujący do ust na znak, żeby mój nieoczekiwany towarzysz się nie odzywał teraz, po czym ostrożnie ruszyłam w kierunku, skąd dochodził pisk. Okazało się, że w szopie od strony zagajnika, w zamkniętych na starą, zardzewiałą kłódkę drzwiach była spora dziura.
- Chyba są w środku... - szepnęłam.
Zaczęłam delikatnie mocować się z kłódką, jednak stare żelastwo wciąż mocno trzymało.
- Przesuń się trochę - nakazał nadal odrobinę wkurzony głos - Sądzę, że dam radę to otworzyć.
- Dobrze... - odszepnęłam, cofając się o krok.
Michał oświetlił sobie całe drzwi, po czym zamiast mocować się z kłódką, jak ja przed chwilą, bez żadnego problemu wyszarpał skobel. No tak, mogłam o tym pomyśleć. Ostrożnie też odciągnął drzwi, blokowane przez zbyt wysokie trawy. Udało mu się jednak na tyle je otworzyć, że bez problemu moglibyśmy się przecisnąć. Podniosłam latarkę, a moim oczom ukazała się szara, przestraszona wychudzona koteczka i trzy maleństwa wtulone w jej brzuch. A więc mateczka kociątek nie umarła, może wieczorem po prostu tak przestraszyła się psów Baśki, że się nie ruszyła z miejsca?
- Co robimy? - zapytał Michał, o którego obecności zapomniałam na chwilę.
- A, wciąż tu jesteś - zarumieniłam się.
- Wciąż - prychnął - A co myślałaś?
- Przy drodze zostawiłam spory karton po odkurzaczu, mógłbyś go przynieść?
- Karton po odkurzaczu.... - mruknął, ale nie komentował więcej. Zamiast tego odwrócił się na pięcie i wrócił z moim lekko przemoczonym kartonem.
- Dziękuję - odebrałam moją rzecz. Zauważyłam, że nie jest pusta.
- Włożyłem do środka koc, matka nalegała, żebym zabrał - wzruszył ramionami, na moje pytające spojrzenie.
Skinęłam głową na znak, że rozumiem, po czym delikatnie podeszłam do kociej rodzinki.
- Cześć, skarby - zaczęłam ostrożnie, gdyż mateczka skuliła się nad swoimi dziećmi - Mam dla was ciepły karton. Zabiorę was w bezpieczne miejsce, dobrze?
- Nie sądzę, żeby rozumiały ludzki - mruknął mój towarzysz, ale zaraz również przykucnął koło mnie.
Usłyszeliśmy cichutki dźwięk, jakby mruczenie. Sięgnęłam po matkę i delikatnie przeniosłam ją i jej dzieci do kartonu. Cała czwórka była wychudzona, prawie nic nie ważyła, aż mi się serce krajało.
- Chodźcie, skarby - przymknęłam karton.
- Daj, wezmę to - zarządził Michał, ale odmówiłam.
- Dziękuję, sama dam sobie radę.
- Tylko niczym w nie nie rzucaj, jak cię przestraszą.
Nic nie odpowiedziałam, tylko powoli przecisnęłam się na zewnątrz szopy i dalej, w kierunku drogi. Po kilku minutach byłam już na osiedlowej uliczce a ma horyzoncie majaczyły zamglone sylwetki bloków mieszkalnych, w których dzieliłam klatkę schodową z panią Grażyną.
- Czy twoja mama będzie wiedziała co z nimi zrobić, czy mam je zabrać do weterynarza? - zapytałam ostrożnie.
- Moja mama jest emerytowanym lekarzem weterynarii. Da sobie radę.
Przytaknęłam, ale nie skomentowałam. W sumie wiedziałam, że od lat pomagała w fundacji dla zwierząt. Nie wiedziałam tylko, że jako weterynarz.
- Mogę już wziąć ten karton? - zapytał Michał, gdy zbliżaliśmy się do naszej bramy.
- Nie. Obiecałam pani Grażynce, że znajdę i dostarczę jej te kotki. I tak zamierzam zrobić.
- Świetnie, porywcza i uparta. Ideał kobiety - mruknął w odpowiedzi, po czym wpisał kod na domofonie i otworzył dla mnie drzwi.
- Dziękuję - skinęłam głową, ani na chwilę nie odstawiając pudełka z kotkami.
Od razu skręciłam w prawo, gdzie korytarz prowadził do drzwi mojej sąsiadki. Już chciałam nacisnąć łokciem dzwonek, ale Michał powstrzymał mnie gestem.
- Nie dzwoń, mam klucze.
Klucz zazgrzytał w zamku, usłyszeliśmy szczekanie, a następnie głos pani Grażynki!
- Michaś! Powiedz mi, że znalazłeś całą piątkę!
Zdziwiłam się, była jedna mama i trzy kotki, w dodatku było prawdopodobieństwo, że mama nie będzie żyła... skąd pani Grażynce wzięła się ta piątka?
- Mam tylko cztery koty, pani Grażynko - odparłam szybko - Na szczęście mateczka też żyła. Czy miały być cztery kociaki?
- Ona ma na myśli też ciebie - przewrócił oczami Michał, a ja spojrzałam na niego zszokowana.
- Słucham?
- Oj, nie gniewaj się Madziu. Michał przyjechał, bo zaniepokoił się moją nogą, chociaż mówiłam, że to tylko zwichnięcie. Powiedziałam mu, że musi iść ci na ratunek, żeby cię tam nie wywiało w tej misji, która powinna należeć do mnie.... - Pani Grażynka uśmiechnęła się nieśmiało, kuśtykając do przedpokoju - A teraz pokaż mi te maleństwa, na razie zamknęłam psy!
Postawiłam karton na stoliku za drzwiami, które wskazała mi sąsiadka. Nigdy nie byłam w tym pomieszczeniu, choć czasem odwiedzałam panią Grażynkę. Wyglądało na to, że urządziła sobie coś w rodzaju mini gabinetu lekarskiego. Wraz z Michałem przyglądaliśmy się, jak wyciągała i oglądała nasze znajdy, przemawiając do nich czule raz po raz. Co jakiś czas prosiła nas również o podanie czegoś lub przytrzymanie kota. Wreszcie jednak skończyła i ułożyła całą czwórkę na przygotowanym legowisku w rogu pokoju. W pobliżu postawiał też trzy miseczki.
- Mam nadzieję, że będzie dobrze. Teraz potrzebują przede wszystkim ciepła i spokoju. Są trochę zziębnięte, a mama wychudzona, ale nie straciła pokarmu. Powinna szybko dojść do siebie.
Wyszliśmy z gabinetu, a pani Grażynka starannie zamknęła za sobą drzwi.
- Zostaniesz na herbatę, słoneczko? - zwróciła się do mnie po chwili.
- Nie, nie. Dziękuję, pani Grażynko, ale chciałabym się jak najszybciej przebrać. Wypiję coś ciepłego już u siebie.
- Michał, odprowadź panią.
- Przecież mieszkam tylko dwa piętra wyżej - zaśmiałam się.
- Nie szkodzi - pani Grażynka uśmiechnęła się do mnie ciepło, po czym skierowała krytyczne spojrzenie na syna.
Minę miał niezbyt zadowoloną, ale nie skomentował prośby matki. Westchnął, a gdy się pożegnałyśmy, otworzył przede mną drzwi.
- Dziękuję - skomentowałam jego gest, po czym ruszyłam pierwsza, czując się odrobinę nieswojo, z tym rosłym mężczyzną za moimi plecami.
Gdy doszliśmy już pod moje odrzwi, otworzyłam je pospiesznie i chciałam się jak najszybciej pożegnać, lecz zamiast tego powiedziałam coś absolutnie głupiego.
- Może wejdziesz do mnie na herbatę? - spojrzałam Michałowi w twarz i w tym momencie zobaczyłam kpiarski uśmieszek i łobuzerski błysk w jego oku.
- A wiesz? Chętnie!
![]() |
| fot. Sil |

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz