piątek, 19 kwietnia 2024

Ach, ci pisarze! Ach, te „złe wydawnictwa”, czyli refleksja o „możliwościach, środkach, jakości i etyce”

     W 2018, 2022 oraz w 2023 roku wydałam swoje książki. Pod prawdziwym nazwiskiem, dlatego nie będę pisać na ich temat nic więcej, a ta wzmianka ma służyć tylko temu, żeby zapewnić Was, Drodzy Czytelnicy, iż temat, który poruszę w niniejszym tekście, jest mi bardziej niż mniej znany. Zresztą tytuły moich książek nie są tu do niczego potrzebne, ponieważ refleksja będzie dotyczyła czegoś zupełnie innego. Czegoś bardziej technicznego i podstawowego. Możliwości wydawniczych w naszym kraju.

    Jeszcze jakiś czas temu można było powiedzieć, że możliwości jest niewiele, ale nie dziś. W ostatnich latach pojawiło się ich naprawdę sporo i tak – do jednych potrzeba więcej pieniędzy niż talentu, do innych wyłącznie talentu, do jeszcze innych wyłącznie pieniędzy. Problem w tym, że gdy na rynku wydawniczym pojawiła się konkurencja, pojawiła się też szeroko zakrojona dyskusja na temat „jakości i sensu”, etyki wydawniczej lub jej braku oraz tego, czy wydawnictwa typu „vanity” i self-publishing, o czym za chwilę, „aby na pewno są potrzebne?”, czy po prostu zaśmiecają polski rynek książki. Powiem szczerze, że ja nie posiadam jednoznacznej opinii na ten temat, ale i tak chciałabym zabrać głos w temacie, który jest bliski mojemu sercu.

    Zastanawialiście się kiedyś, Drodzy Czytelnicy, jaką drogę musi przejść książka, zanim trafi w Wasze ręce? Tych dróg jest kilka. Z reguły, gdy pisarz czuje w sobie przypływ weny i przeleje swój pomysł na przysłowiowy papier, może książkę schować do szuflady i tam trafia pewnie większość rękopisów, może znaleźć konkurs literacki i tam spróbować swoich sił (często wygrana w konkursie literackim jest nagrodzona wydaniem dzieła i najczęściej zajmuje się tym organizator konkursu), może pójść do drukarni i wydrukować dzieło „na życzenie” lub szerzej jako self-publisher, ale jeśli oczekuje profesjonalnej książki a nie zwykłego wydruku lub pozycji z technicznymi błędami, może też skontaktować się z wydawnictwem. Oczywiście konkursy są fajne dla debiutantów, ale jest ich tak niewiele, że trzeba traktować niniejszą opcję marginalnie. Inaczej nie powstawałoby zbyt wiele nowych pozycji na rynku książki. Druki na życzenie też są jakąś opcją, ale tu pisarza czekałoby wiele pracy. Ktoś musiałby książkę zredagować i przygotować do druku, nawet jeśli potrzebowalibyśmy kilku egzemplarzy tylko dla rodziny i znajomych. Właściwie to jest opcja, którą właśnie miałam na myśli pisząc, że talent jest nieistotny a liczy się tylko, czy ktoś ma pieniądze... I jest jeszcze opcja profesjonalnych wydawnictw i mamy tutaj trzy możliwości – wydawnictwa tradycyjne, które podpisują umowę z autorem i same finansują wydanie książki, wydawnictwa, które zajmują się stroną techniczną wydania książki, ale zapłacić za to musi autor (od biedy można tę opcję również podciągnąć pod self-publishing) oraz wydawnictwa, które współfinansują wydanie książki w teorii dzieląc się kosztami z pisarzami. Dlaczego w teorii? Bo często podział tych kosztów po głębszym zastanowieniu nie jest do końca uczciwy.

    Na początku weźmy na tapet najbardziej tradycyjne wydawnictwa i ich wady oraz zalety. Zaletą jest oczywiście to, że autor nie płaci za wydanie książki. Również za zaletę uważam fakt, że tradycyjne wydawnictwo, zwłaszcza takie, które jest znane, wyda się wiarygodniejsze czytelnikom i chętniej takie nowości wydawnicze znajdą się w szeroko rozumianych mediach. Ale szczerze? To są jedyne zalety, które widzę. Wad jest natomiast sporo. W tradycyjnych wydawnictwach z reguły wymaga się, aby pisarz przesłał całe dzieło pocztą tradycyjną lub elektroniczną i czekał minimum trzy-cztery miesiące na… No właśnie. W zasadzie na nic, bo wydawnictwa tradycyjne nie przesyłają żadnej odpowiedzi. Kontakt z ich strony jest tylko i wyłącznie wtedy, gdy interesuje ich wydanie dzieła. Z jednej strony okay, ich prawo, ale z drugiej? Później pisarz siedzi i się zastanawia po tych trzech-czterech miesiącach (albo i dłużej), czy jego dzieło na pewno zostało odrzucone? A może gdzieś zaginęło? A może ktoś przeoczył maila. A może ktoś o nim zapomniał lub się pomylił? I tak dalej… Owszem, domyślam się, że nadsyłanych utworów jest sporo, ale w moim odczuciu odpisanie autorowi po przeczytaniu jego dzieła z krótką informacją, czy wydawnictwo jest, czy nie jest zainteresowane, powinno być normą. Już inna sprawa – uzasadnienie decyzji odmownej. Ale dlaczego pisarz ma myśleć miesiącami, czy aby na pewno nie nastąpiła jakaś pomyłka i czy ktoś w ogóle jego dzieło przeczytał?

    Wadą wydawnictw tradycyjnych jest nie tylko czas oczekiwania, nie tylko brak odpowiedzi, ale również to, że późniejszy proces wydawniczy również jest długi. W dodatku takie wydawnictwa najczęściej pragną pozyskać dla siebie autorskie prawa majątkowe, więc autor zwykle traci możliwość rozporządzaniem własnym dziełem wg własnego uznania a dla niektórych osób ten stan rzeczy bywa nieakceptowalny.

    Teraz zajmijmy się wydawnictwami z drugiego końca przedziału, czyli takimi, w których wydawane są książki za pieniądze autora, ale niczym innym niż techniczną stroną takie wydawnictwo się nie zajmuje. Takie podejście wydaje mi się uczciwe, bo po prostu firmy świadczą usługę. Nie ingerują w dzieło, biorą pieniądze i koniec. Dzieło jest a autor może zrobić z nim co zechce. Sprzedać, rozdać, schować do piwnicy, ustawić na swoim regale dla ozdoby. Jakiej jakości są te książki? Różnej. W takich wydawnictwach raczej nie ma wewnętrznych recenzji. Korekty są, ale trzeba za nie osobno płacić. Ponadto, jak mówił mi kiedyś jeden z zaprzyjaźnionych wydawców, bywają kłótnie między autorami a korektorami. Kłótnie te czasem kończą się wstrzymaniem procesu wydawniczego albo tym, że dany pisarz ostatecznie rezygnuje z korekty dzieła. W tradycyjnym wydawnictwie taka książka po prostu zostałaby odrzucona, ale przy płatnej usłudze? „Chcesz mieć pan z błędami to proszę”. Inna sprawa, Drodzy Czytelnicy, korektorzy też są ludźmi i też nie są nieomylni. Sama poprawiałam błąd ortograficzny po korektorze i szczerze? Byłam wówczas wściekła. Na szczęście wydawca ostatecznie nie wziął ode mnie pieniędzy za korektę. Powiem szczerze, że ja korzystałam dokładnie z takiego typu usług wydawniczych. Chodziło mi o przygotowanie książki od strony technicznej i jej wydruk w nakładzie, który był mi potrzebny dla bardzo konkretnego grona odbiorców. To, że 18 egzemplarzy musiało być dodane do mojego zamówienia, aby wydawca mógł spełnić obowiązek przesłania egzemplarzy obowiązkowych do bibliotek narodowych w naszym kraju, było dla mnie dodatkowym atutem. Cieszyłam się, że moje dzieła znajdą się w publicznych bibliotekach. Ale są też pisarze, którzy nie akceptują faktu, że muszą dokładać pieniędzy, aby 18 egzemplarzy po prostu zostało im zabrane i oddane na cele publiczne. Dodam, że takie egzemplarze (3 w mikro nakładzie lub 18 w większym nakładzie) są zawsze przesyłane do bibliotek, a choć to obowiązek wydawcy, w takich wydawnictwach, które świadczą usługę, kosztami są obciążani po prostu autorzy.

    A teraz przejdźmy do ostatniego (przynajmniej wg mnie) typu wydawców. Tzw. vanity. W dużym uproszczeniu współpraca z wydawnictwem typu vanity jest interesująca. Autor pokrywa koszty wydania książki, w co wliczany jest również jakiś zysk dla wydawnictwa, ale to wydawnictwo powinno zadbać o promocję i dystrybucję. Koszty promocji i dystrybucji są wysokie, poza tym wypromowanie książki, czyli nic innego, ale sprawienie, że o książce dowiedzą się czytelnicy, wymaga czasu, wiedzy i umiejętności. Często też kontaktów. Autorowi, zwłaszcza debiutującemu, trudno dostać się na rynek, a takie wydawnictwo wie, gdzie uderzyć. Tylko problem w tym, że często działania promocyjne wydawców polegają np. na rozesłaniu maili do księgarni i tyle. I to właśnie uważam za nieuczciwy podział kosztów. Jeśli tylko na tym ma polegać promocja to jestem w stanie zrobić to za darmo sama. Ale oczywiście są też wydawnictwa typu vanity, które podchodzą do tematu uczciwie i naprawdę poświęcają wiele czasu i uwagi, żeby daną książkę wypromować, więc nie wrzucajmy wszystkich do jednego wora. Teraz kolejna sprawa. Ponieważ za wydanie książki płaci autor i już na samym wydaniu firma wydawnicza zarabia, czasem troszkę za bardzo przymyka oko na jakość dzieła. Zdarza się, że wydawnictwo wie, że książka po prostu nie ma szans się sprzedać, tak wiele zawiera błędów, a i tak pozycja zostaje wydana. Co prawda ja zawsze uważam, że o tym, czy książka jest coś warta, czy nie powinni decydować indywidualnie czytelnicy a nie jakieś guru, ale są też obiektywne błędy, które dobrze byłoby wziąć pod uwagę i skorygować. Np. błędy ortograficzne, interpunkcyjne (zła interpunkcja często utrudnia zrozumienie dzieła), gramatyczne, fleksyjne itp. Jeśli więc błędy nie są z jakiegoś artystycznego powodu intencją autora, a jedynie efektem braku konkretnej wiedzy i umiejętności? Wg mnie taka książka nie powinna zostać wydana.

    W dyskusjach nad wydawnictwami typu vanity, często podnoszony jest też problem innego rodzaju. Mianowicie nad celowym wprowadzaniem w błąd pisarzy nie tylko o jakości ich dzieła, ale również o potencjalnych zyskach. Zdarza się, że takie wydawnictwa obiecują gruszki na wierzbie i autor wykładając pieniądze na wydanie książki, jest święcie przekonany, że nie tylko koszty mu się zwrócą, ale jeszcze na tym zarobi. Tymczasem jest to naprawdę bardzo mało prawdopodobne. A dlaczego? Bo zwykle sam pierwszy nakład jest zbyt mały, aby autor mógł na nim zarobić czy nawet odzyskać pieniądze. Niezależnie od tego, czy dzieło jest świetne, czy nie zostanie pochlebnie ocenione tak przez recenzentów, jak i czytelników, przy tak małym nakładzie, jaki proponują na początek wydawnictwa, zarobienie na książce graniczy z cudem. Może w przypadku, gdy książka naprawdę trafi w swoją niszę i będzie konieczne kilka dodruków to w jakiejś perspektywie da się na niej zarobić. Ale jest to niezwykle trudne.

    A teraz ostatnia wada wydawnictw typu vanity. Są recenzenci, dziennikarze, ale również zwyczajni czytelnicy, którzy z definicji nie dają szansy książkom wydanym w tego typu firmach. Jest to swoisty bojkot. Osobiście nie zgadzam się z takim podejściem i sądzę, że jest ono błędne, ale takie zjawisko niestety istnieje. Dlaczego niestety? Bo po pierwsze deprecjonuje artystów, którzy chcą np. zachować całkowitą kontrolę nad swoim dziełem, ale nie mając umiejętności technicznych, nie zdecydują się na przykład na self-publishing. Wtedy zostaje im właściwie tylko wydawnictwo typu vanity. Po drugie to nie wydawnictwo, ale treść książki powinna świadczyć o jej jakości. Jeśli recenzent skreśla pozycję bez jej przeczytania, tylko dlatego, że nie została wydana przez konkretną grupę wydawnictw, to co to za recenzent? Nikt nie prosi o recenzję usług wydawniczych, ale treści książki. Po trzecie, eliminując z rynku wydawnictwa typu vanity oraz self-publishing, ograniczamy możliwość wyboru samych autorów. Dlaczego mam czekać miesiącami a nawet latami na ewentualną odpowiedź lub jej brak od tradycyjnego wydawcy? Już pomijając fakt, że są autorzy, którzy wydawali książki w vanity a teraz, gdy już zyskali sławę, są mile widziani również u tradycyjnych wydawców…

    I ostatnia sprawa. Jako bardzo aktywna czytelniczka, ja akurat rzadko sprawdzam wydawcę. Ale jak już książka wyjątkowo mi się nie podoba, wtedy często zaglądam w stopkę redakcyjną, aby odpowiedzieć sobie na pytanie „Kto to w ogóle dopuścił do druku?!” I wiecie co? Wtedy się okazuje, że niekoniecznie są to książki wydane w wydawnictwie typu vanity…


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze posty :)